Niemcy postawili we Włoszech dziesiątki tysięcy min. Ale nie było to jedyne zagrożenie, jakie czyhało na polskich komandosów w alianckich oddziałach.
W Capracotcie reszta kompanii szykowała się do drugiego patrolu. O 14.00 odebrano rozkaz majora Gooda, polecający przekroczyć rzekę Sangro, po raz pierwszy na tym odcinku frontu i rozpoznać rejon miasteczka Ateleta, położonego na północny zachód od Capracotty, i miejscowość San Eramo, skąd Niemcy mieli szachować ogniem jedyny w okolicy bród.
Patrolem ponownie dowodził „Wódz” Smrokowski, a w jego składzie znaleźli się „weterani” pierwszej akcji: porucznicy Czyński i Zajączkowski, plutonowy Wilkosz i kapral Kusiak oraz „żółtodzioby”: podporucznicy Józef Lubański i Antoni Zemanek, sierżant Roman Teperek, plutonowy Antoni Kubalok, kapral Tadeusz Nudelman, strzelcy Franciszek Rogucki, Eugeniusz Czarnik, Jerzy Gudaj, Mieczysław Kolankowski i Hieronim Rink. Na ochotnika dołączyli też sławny obieżyświat rotmistrz Andrzej Bohomolec oraz szeregowy James Michael Merton.
Wielkie pole minowe
Patrol wyszedł już 15 grudnia, o godzinie 4.00 nad ranem. Po trzech godzinach męczącego marszu komandosi osiągnęli rzekę naprzeciw San Eramo i na kilka godzin zalegli w zaroślach na małym wzgórzu, wypatrując przez lornetki w widocznych za rzeką zabudowaniach jakiegoś śladu obecności nieprzyjaciela. Nie doczekali się jednak takiego widoku i po południu kapitan Smrokowski podjął decyzję o sforsowaniu rzeki.
Na wzgórzu pozostało symboliczne ubezpieczenie, natomiast reszta, za Smrokowskim idącym na czele, przeprawiła się przez Sangro i ruszyła ostrożnie w kierunku dwóch najbliższych budynków, posadowionych na małym górskim grzbiecie. Jak się szybko okazało, najbardziej dogodna droga poprzez małe poletko była zaminowana przez nieprzyjaciela. Poranna rosa, skroplona na cienkich drucikach przeciągniętych pomiędzy poszczególnymi minami przeciwpiechotnymi, zdradziła położenie całego pola minowego.
Niemcy postawili we Włoszech dziesiątki tysięcy min przeciwpiechotnych. Ogromna większość z nich należała do typu Schützenmine 42, której wykonany z drewna korpus przypominał pudełka na cygara i był niemal niemożliwy do wykrycia przez wykrywacz min. Inicjacja zapalnika następowała po nadepnięciu na minę bądź otwarciu pudełka, co potrafiło urwać stopę.
„Kastratory” kontra alianci
Znacznie bardziej przerażające były około 4-kilogramowe Schrapnellmine 35, urządzenia wielkości metalowej puszki z trójpalcowym zapalnikiem naciskowym umieszczonym w górnej pokrywie. Po nadepnięciu mały ładunek miotający wyrzucał minę na wysokość pasa dorosłego człowieka; rozrywając się, mina rozsiewała wkoło żeliwne kulki. Bardzo praktyczni brytyjscy żołnierze nazwali ten rodzaj min „kastratorem”, co jasno wskazuje, jakiego rodzaju obrażenia one powodowały. Można było zastosować także zapalnik naciągowy, powodujący detonację miny po wyrwaniu rozciągniętego nisko nad ziemią, zamaskowanego w trawie drutu. W ten sposób, ułożone na pewnej przestrzeni i połączone cienkimi przewodami Schrapnellmine potrafiły unicestwić cały oddział.
Według oficjalnych instrukcji wypracowanych na podstawie doświadczeń z walk w Afryce Północnej, żołnierz piechoty w przypadku nastąpienia na Schrapnellmine: „powinien krzyknąć «Mine S» i od razu odskoczyć od niej na 3 lub 4 jardy, rzucając się na ziemię. Wszyscy żołnierze w zasięgu tego okrzyku przysiadają lub rzucają się na ziemię, nie kręcąc się dookoła”. Jednak w przypadku natarcia ta sama instrukcja zalecała żołnierzom bezwzględne posuwanie się naprzód, dowodząc, że statystycznie narażają się na mniejsze niebezpieczeństwo, niż gdyby odruchowo przypadli do ziemi i zalegli pod ostrzałem wroga.
Czytaj też: Jedyne polskie zwycięstwo na froncie zachodnim. W tej bitwie Polacy pokazali, na co ich stać!
Feralny patrol
Stąpając ostrożnie pomiędzy skrzącymi się w trawie drutami, komandosi w duchu dziękowali Bogu, że nie wybrali się tu w nocy. Wtedy niechybnie nie uniknięto by strat. Wreszcie dotarli do pierwszego z brzegu domku, obok którego znaleźli puste stanowisko cekaemu i ślady niedawnej bytności Niemców w postaci porozrzucanych puszek po konserwach i butelek po piwie. Wewnątrz domku również nikogo nie było.
Smrokowski podzielił ludzi na trzy zespoły. Jeden z nich pod dowództwem porucznika Czyńskiego poszedł dalej, spenetrować resztę położonego wyżej osiedla, drugi pozostał przy domku, stanowiąc ubezpieczenie, trzecia grupa żołnierzy ruszyła przeszukać sąsiedni budynek, położony w odległości około stu metrów. Nieobecność Niemców na pierwszym stanowisku przytępiła nieco czujność komandosów, którzy specjalnie się nie kryli. Zespół mający rozpoznać sąsiedni obiekt nie uszedł zbyt daleko, gdy niespodziewanie uderzyła w niego, na szczęście niecelnie, seria z broni maszynowej. Polacy rzucili się na ziemię, chroniąc się za niskim kamiennym murkiem. Ostrzał był tak nieoczekiwany, że nawet nikt nie zauważył, gdzie krył się nieprzyjacielski strzelec.
Strzelec Hieronim Rink zaofiarował się wówczas, że ściągnie na siebie uwagę, żeby reszta mogła zaobserwować, skąd padają strzały. Rink wysunął się zza osłony, w małym okienku jednego z domków zakłębiły się gazy prochowe, zaterkotała seria i grad pocisków odłupał kawałki kamiennego muru, za którym leżeli polscy komandosi. Strzały, oddane przez nich w okno na chwilę przydusiły nieprzyjacielski kaem, nie były jednak w stanie zaszkodzić kamiennym ścianom domku.
Czytaj też: Jak hartowała się stal? Mordercze treningi polskich komandosów w Wielkiej Brytanii
Prawdziwy Polak
W tym czasie zawrócili ludzie Czyńskiego, którzy teraz posuwając się ostrożnie i wzajemnie ubezpieczając, próbowali zaatakować domek z drugiej strony. Koło budynku dał się zauważyć jakiś ruch. W pewnym momencie stało się coś nieoczekiwanego:
W tej samej chwili Franek przesadza jednym skokiem murek, za którym leżał i szybko biegnie w stronę domku. Gdy znika za następną miedzą, pada kilka strzałów. Następuje cisza. Długa, dręcząca cisza. Wreszcie po chwili, która wydaje się wiekiem, Franek wyczołguje się zza miedzy, przewala przez szczątek muru i leżąc, daje znaki ręką. Jest ranny. – Nie ruszajcie się z miejsc, uważajcie na domek – rozkazuje por. C. [Czyński – DK] i nie bacząc na możliwość obstrzału, rzuca się naprzód. Po chwili leży przy Franku i opatruje jego ranę.
– Dlaczego pobiegłeś pod sam domek? Czy nie słyszałeś, że kazałem ci zająć stanowisko za murem – pyta porucznik. – Ja zobaczyć Niemca – ja nie wytrzymać – odpowiada Franek. Jest Polakiem z Ameryki, nazywa się Rogucki, pochodzi z Pittsburgha i słabo mówi po polsku, ale czuje i myśli jak prawdziwy Polak. Mógł zostać w dobrze płatnej armii USA, ale za namową matki wybrał wojsko polskie. I tu zgłosił się do oddziału, który najwcześniej mógł znaleźć się na froncie. A gdy zobaczył nareszcie upragnionego Niemca, nie wytrzymał i wbrew rozkazom skoczył naprzód.
Rana jego jest ciężka. Porucznik bierze rannego na plecy, pod nosi się i wolno, uginając się pod ciężarem, idzie do góry. Wszyscy wstrzymują oddech, wszyscy czekają, kiedy z domku padnie strzał lub rozlegnie się echem seria schmeissera. Przecież sylwetka porucznika jest z domku widoczna, jak na dłoni… I tak wolno, przystając co chwila, posuwa się w górę… Strzał nie padł.
Śmierć towarzysza broni
Ponieważ zameldowano Smrokowskiemu, że z osiedla wyszedł patrol niemiecki, a z zabudowań Atelety też wyszedł jakiś oddział, kapitan rozkazał zawracać. Komandosi musieli na własnych barkach przenieść ciężko rannego w miednicę Roguckiego przez pole minowe i rzekę. Było to bardzo uciążliwe. Gdy tylko patrol przekroczył Sangro, kapitan Smrokowski wysłał porucznika Zajączkowskiego jako najtęższego taternika, naprzód, aby jak najszybciej dotarł do Capracotty i polecił doktorowi Świtalskiemu wyjść im naprzeciw. Zajączkowskiemu towarzyszył na ochotnika strzelec Rink. Obaj podczas tej przeprawy narzucili sobie mordercze tempo.
Z Frankiem Roguckim było źle, mimo nałożonych opatrunków bardzo krwawił. Reszta komandosów pożyczyła muła z pobliskiej za grody i ułożyła na jego grzbiecie rannego, co teoretycznie miało pomóc przeprawić się z nim przez górskie bezdroża. Droga była jednak skrajnie uciążliwa, orientacja w terenie z powodu ciemności mocno utrudniona. Ranny żołnierz nie był w stanie sam utrzymać się na zwierzęciu i trzeba było go nieustannie podtrzymywać. Kiedy patrol w końcu spotkał się z zaalarmowanym „Dokiem” Świtalskim i trójką ubezpieczających go komandosów, Rogucki już nie żył.
Do Capracotty oddział dotarł około godziny 22.30. Kapitan Władysław Smrokowski zameldował majorowi Goodowi o obecności Niemców w San Eramo i Atelecie oraz zrelacjonował przebieg patrolu. Good wyraził ubolewanie z powodu śmierci polskiego komandosa. Z jego rozkazu artyleria położyła ogień na oba budynki, w których Polacy odkryli stanowiska Niemców. Komandosi uczestniczący w patrolu byli na nogach ponad osiemnaście godzin i byli bardzo zmęczeni. Przygnębiała ich śmierć towarzysza broni, choć czuli, że dali z siebie wszystko, aby go uratować.
Pogrzeb z honorami
Zwłoki starszego strzelca Franciszka Roguckiego, pierwszego poległego polskiego komandosa, zostały późnym popołudniem następnego dnia pogrzebane na cmentarzu w Capracotcie. W uroczystości wzięli udział wszyscy wolni od służby żołnierze 6. Troopu, nad grobem wartę zaciągnął pluton honorowy. Wieczorem odbyło się w miejscowym kościele nabożeństwo żałobne. Towarzysze broni postawili na mogile prosty, drewniany krzyż, a na tabliczce, obok imienia i nazwiska, namalowali odznakę „Combined Operations”.
Notabene, poległych Niemców w tamtym rejonie chowali często miejscowi Włosi: „twarzami w dół, bo, „…tutti protestanti…”, nie omieszkawszy przedtem rozebrać ich do naga…
Źródło:
Polecamy video: Czy mogliśmy zatrzymać Niemców w 1939 roku?
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.