Polak, który opłynął Ziemię, był wielkim patriotą. Choć Henryk Jaskuła dorastał w Argentynie, to pod biało-czerwoną banderą odbył podróż życia.
Ciekawostki Historyczne: Henryk Jaskuła i Janusz Bierówka… dzielił Panów wiek, a co łączyło?
Janusz Bierówka: Połączył Radziszów. Obaj urodziliśmy się w tej miejscowości. Kapitan Henryk Jaskuła w 1923 roku, a ja 43 lata później. Kiedy już poznaliśmy się na tyle dobrze, że można mówić o przyjaźni, Kapitan zwykł mnie żartobliwie określać swoim „ambasadorem” w Radziszowie.
Dzieciństwo przed wojną, niedaleko Krakowa musiało być piękne…
Być może, choć nie u Jaskułów. Byli ubogą rodziną, wynajmującą oficynę willi, którą niegdyś wybudowała właścicielka m.in. Radziszewa. Wiedli skromne życie. Nie posiadali ziemi, której plony mogły zaspokoić ich potrzeby. Trzeba też pamiętać, że to były tereny zaboru austriackiego. Najbiedniejszego. Ludzie posiadający odpowiednie areały ziemskie, umiejętnie gospodarując, mogli godnie żyć. Innym było trudniej. Tak, jak Jaskułom.
Stąd decyzja ojca o emigracji?
Oczywiście. Pan Franciszek Jaskuła wyjechał do Argentyny za chlebem. Po podróży przez Atlantyk znalazł całkiem przyzwoitą pracę, w cementowni. Więcej, opanował technikę wypalania cementu, bądź co bądź bardzo wówczas trudną. I zaczął zarabiać godziwe pieniądze. Wysyłał je do Polski. Dzięki nim, a także swojemu niebywałemu poświęceniu i organizacji, pani Jaskułowa wybudowała w Radziszowie murowany dom. Jak na tamte czasy była to prawdziwa perełka. Widać, jak silną kobietą była matka małego Henia i Bolka.
Przyszedł grudzień 1932 roku…
I reszta rodziny dołączyła do Franciszka. W Argentynie chcieli ułożyć resztę swoich ziemskich dni. W Polsce zostawili wszystko. Wtedy Henryk pierwszy raz wypłynął z Gdyni w świat. Wskazówek podróżującej rodzinie udzielił ojciec. Pomimo ryzyka, udało się. Jaskułowie odnaleźli się i zamieszkali razem.
Szkolne przygody Henryka.
Do szkoły w Radziszowie poszedł rok wcześniej niż powinien, razem z kolegą z sąsiedztwa. Ponoć zrobił rodzicom przeraźliwą awanturę, płakał, bo nie wyobrażał sobie, że w szkolnej ławie usiądzie z kimś innym. Kierownik szkoły się zgodził. Pewnie nie żałował, bo Henio był niesłychanie zdolnym uczniem. Naukę w Radziszowie skończył w połowie 3 klasy. Chłonął wiedzę niczym gąbka! Do tego miał ponadprzeciętną zdolność zapamiętywania. Zdolność, która w późniejszej podróżniczej pasji okaże się nieprzeceniona.
Czytaj też: Historia braci Ejsmontów
Argentyna faktycznie stała się „drugim domem”?
Tak. Rodzina żyła godnie. Ojciec pracował, mama też miała pracę. Henryk kontynuował tam naukę.
Rodzice pewnie byli dumni.
Nie wiem, czy nie bardziej z patriotyzmu, jakim kierował się ich syn. Dorastając w Argentynie, mógł przecież zapomnieć o Polsce.
Ale nie zrobił tego?
Pomogły mu polonijne gazety prenumerowane przez ojca. Na bieżąco śledził kolejne numery „Ameryka-Echo”, które leżały w domu, na stole. Czasami, w ramach opłaconego abonamentu, do czasopisma dołączano polskie książki. Był Sienkiewicz, Prus, Mickiewicz. I Henryk to czytał. Zaczął od „Krzyżaków”. Początkowo niewiele rozumiał, ale potem, jak już się wczuł… wręcz „połykał” kolejne pozycje.
Nauczyciele nie byli źli? Przecież przybysz z Polski miał już na zawsze zostać w Argentynie. Miał uczyć się hiszpańskiego, a nie przyswajać polską literaturę.
Ale on się uczył hiszpańskiego. W tym też był niezły. A nauczyciele? Widzieli, że był zdolny, więc mu pomagali. Miał talent, ale był w życiu taki moment, że mógł przepaść.
Kiedy?
Zaraz po zakończeniu szkoły powszechnej. Mama chciała posłać go do odpowiednika dzisiejszej szkoły zawodowej. Miał zostać ślusarzem. I ze strony rodziny było to rozwiązanie bardzo pragmatyczne. Koniec końców dostał się do liceum, bo stwierdził, że chciałby w życiu robić ambitniejsze rzeczy. Zdał maturę. Potem były studia. Pewnie chciałby Pan wiedzieć jakie?
Oczywiście!
Henryk Jaskuła chciał zostać inżynierem elektrykiem. Też nie był to przypadek. Gdy wyjeżdżał z Radziszowa, w okolicy palono lampy naftowe. Gdzie tam żarówki! Stając na argentyńskiej ziemi, pierwszym, co mogło rzucić się w oczy, była elektryczność. I on zamarzył sobie, że będzie budował linie energetyczne. A że był człowiekiem upartym, to do celu dążył.
Życie studenckie dziś kojarzy się raczej z zabawą. Henryk Jaskuła studiował w trudnym dla świata okresie…
Po wybuchu II wojny światowej Henryk na bieżąco z prasy polonijnej dowiadywał się, jaka jest sytuacja w kraju jego przodków. Już po jej zakończeniu, w 1946 roku, w jego ręce dostał się świeży numer „Ameryka-Echo”. Przeczytał w nim, że Polska jest niesamowicie zniszczona, że trzeba ją odbudować. To był moment przełomowy. Pokazał artykuł matce, twierdząc, że skierowany jest do niego. Podjął decyzję o wyjeździe, załatwiając sobie wpierw możliwość kontynuacji studiów. Podanie trafiło do Akademii Górniczej w Krakowie. Uczelnia zgodziła się. Ba, zagwarantowała nawet miejsce w akademiku i niewielkie stypendium.
Czytaj też: Naprawdę śmierdząca historia. Kapitan spłukał wodę w toalecie i… zatopił swój okręt!
Rozstanie z rodziną, szczególnie matką, musiało być smutne.
Na pewno. Ale mama wspierała syna. Wsparli go również znajomi, którzy zebrali dla niego pewną kwotę pieniędzy. To była ogromna pomoc, bo Jaskuła nie miał wówczas wystarczających oszczędności, by opłacić podróż.
Powrót do Polski. Jak Henryk wspominał tamte dni?
Najpierw udał się na uczelnię. Ponoć wszedł wtedy do gabinetu profesora Goetela i rzucił soczystą gwarą: „No to jestem, przyjechołem, boście mi powiedzieli, że mnie przyjmiecie”. Rektor uśmiechnął się i zrealizował obietnicę. Mniej więcej w połowie swojego studiowania Henryk poznał studentkę chemii, Zofię Kiełtykę. Okazało się, że to była ta jedyna. Zofia została jego żoną. Potem przyszyły na świat jego córki: Lidia i Aleksandra.
Szczęśliwe początki…
I tak, i nie. Po przyjeździe z Argentyny Jaskułą zainteresowały się służby. Władza nie mogła zrozumieć, dlaczego młody człowiek przyjeżdża z dobrobytu do biedy. Co nim kieruje? Albo kto go wysłał? Może był szpiegiem? Henryk więc był śledzony. Proponowano mu też członkostwo w partii. Odmówił. Niejeden raz.
Uciekał przed dodatkową parą oczu?
Znów wyszedł jego patriotyzm.
Pytam, bo przecież przeprowadził się do Przemyśla.
Owszem, ale nie była to ucieczka. Przeniósł się do domu rodzinnego żony. Z tym miastem związał się na długie lata. Pracował w przedsiębiorstwie tworzącym instalacje energetyczne dla gospodarstw wiejskich.
Nie tęsknił za rodziną? Za matką, ojcem?
Tęsknił i to bardzo. Opowiadał mi kiedyś, jak śnił o spotkaniu z mamą. Widział siebie, jak żegluje do Argentyny.
Czyli żeglarstwo zrodziło się z tęsknoty.
Z tęsknoty i ciekawości. Najciekawsze jest to, że on te sny urzeczywistnił. Był wysportowany i, tak jak wcześniej mówiłem, miał dar do przyswajania wiedzy. Wyjechał do Jastarni, do ośrodka szkolącego żeglarzy. Szybko zdobył patent. On, „szczur lądowy” z Przemyśla.
I dotarł do rodziny? Tak, jak sobie wyśnił?
Dotarł. W 1973 roku na jachcie „Euros” dobił do argentyńskich wybrzeży. W Buenos Aires spotkał się z rodziną. Polały się łzy. A potem, przez ponad miesiąc, Jaskułowie nadrabiali stracony czas. Szczególnie z mamą, którą Henryk darzył wielką miłością. Ojca już nie było. Zmarł niewiele wcześniej.
Podróż do rodziny dała mu cenne chwile wśród najbliższych, ale i niezbędne doświadczenie na wodach. Pomogła podjąć decyzję o wyprawie dookoła świata? Wyprawie życia?
Henryk zawsze chciał zrobić coś niezwykłego. Pewnie ta myśl kiełkowała w jego głowie już wcześniej. Świat poznał ją po rozmowie z redaktorem Mieczysławem Nyczkiem z „Nowin”. Jaskuła opowiedział mu o swoich planach, a Nyczek to opisał. Znając charakter Kapitana, po publikacji nie było już odwrotu. Musiał to zrobić, choćby dlatego, żeby nie być gołosłownym.
Łatwo nie było. Mężczyzna z Przemyśla, chcący opłynąć ziemię bez cumowania do portu. Trochę szalone.
A jaka walka toczyła się o ten rejs! To dopiero szaleństwo. Szukano środków pieniężnych, zgód, armatora i jachtu. Kapitan świetnie opisał to w swojej książce, „Non stop dookoła świata”. Polecam ją każdemu, kto chce poznać szczegóły przygotowań i późniejszej wyprawy.
We wrześniu 1978 roku „Dar Przemyśla” miał swój chrzest. Dziesięć miesięcy później za jego sterami stanął Jaskuła i ruszył…
Wypływał z Gdyni. Przy okazji, nawet miejsce startu i mety miało dlań znaczenie. Znów wyszedł ten jego patriotyzm. Chciał, by takie wydarzenie zaczynało i kończyło się w polskim porcie. Żeby świat wiedział, że to Polacy zakasali rękawy i ruszają na podbój mórz i oceanów. Pomogły mu władze. Pewnie zauważyły jakieś polityczne korzyści. Było jednak warto, gdyż tamta wyprawa była rekordowa i głośna. Henryk był trzecim człowiekiem w dziejach, który bez zawijania do jakiegokolwiek portu opłynął kulę ziemską. A drugim wyczynem był czas w jakim pływał bez przerwy. 344 dni!
Nie trzeba być żeglarzem, by dojść do wniosku, że tak długi czas na wodach musiał być trudny…
Weźmy choćby codzienną toaletę. Kapitan mył się niewielką ilością wody. Musiał starannie liczyć jej zapasy, więc kąpiel zaliczał w przysłowiowej „łyżce wody”. Nauczył się też łapać deszczówkę. Na jednym ze spotkań opowiadał również o walce, jaką stoczył z orkami. Dzięki amerykańskim filmom wizerunek tych stworzeń jest ciepły. Wydają się być przyjacielskie. Henryk nie mógł tego powiedzieć. Pewnego dnia dopłynęły do burty „Daru Przemyśla”. Całe stado. Nie miały pokojowych zamiarów. Gdyby tylko zaatakowały, to Henryk mógł zginąć. Dlatego starał się je przegonić. Jak? Najpierw strzelał rakietnicą. Następnie odpalił silnik. Jego warkot spłoszył zwierzęta. Trudna wydawała się też przeprawa wokół Przylądka Horn. Tam przecież spotykają się dwa oceany. Rejon jest burzliwy, ale – na szczęście – dla Jaskuły był wówczas łaskawy.
O drogę nie miał kogo zapytać…
Dlatego korzystał z kompasu i innych przyrządów dla żeglarzy. Obserwował ruchy słońca. Gwiazdy. I liczył. Bez GPS, elektroniki potrafił pokierować „Dar Przemyśla” na właściwe wody. 20 maja 1980 roku wrócił do Gdyni. Serdecznie go przywitano.
Po podróży Kapitan stał się popularny.
I ta popularność początkowo nawet go cieszyła. Spotykał się z dziennikarzami, zwykłymi ludźmi. Opowiadał o swojej przygodzie. Ale ileż można? W pewnym momencie chciał od tego wszystkiego uciec.
Na morza i oceany?
Wymyślił sobie, że popłynie w drugą stronę, „pod włos”. W 1984 roku nawet wyruszył, ale po 19 dniach musiał wracać. Zawiódł sprzęt. Jacht nabierał wody i groziło mu zatonięcie.
Okazał się być zwykłym śmiertelnikiem. Nie zrealizował celu…
Zawsze nim był. To był fantastyczny, uczuciowy człowiek. Bardzo przeżył stratę „Daru Przemyśla”, który został mu odebrany, a potem zatonął. Fantastyczne było to, że jacht traktował jak członka rodziny. Z czasem zdał sobie też sprawę, że kolejnej próby już nie będzie. Kolejny cios, z którym musiał sobie radzić.
Miał rodzinę, przyjaciół. Na szczęście nie był wtedy sam.
Rodzina wspierała go. On ją również. Był dumny z dzieci. Córki, Lidia i Aleksandra, odziedziczyły po tacie intelekt i zdolności do gromadzenia wiedzy, po mamie również. W 2021 roku „Time” umieścił profesor Lidię Morawską na corocznej liście stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie. Została wyróżniona w kategorii „innowatorzy”, w uznaniu jej zasług dla skuteczniejszej walki z wirusem SARS-CoV-2. Aleksandra jest znaną hydrolożką. Pracuje w Holandii, państwie ciągle zagrożonym przez otaczające wody. Odpowiada za gospodarkę wodną. Jakby nie patrzeć, obrała ścieżkę trochę podobną do ojca.
Kapitan Henryk Jaskuła zmarł 14 maja 2020 roku w Przemyślu, jednak jego pogrzeb odbędzie się dopiero teraz. Dlaczego?
Henryk Jaskuła nawet po śmierci chciał „przydać” się ludzkości. Zażyczył sobie, by jego doczesne szczątki oddano studentom i naukowcom.
Pan był z nim niemal do końca…
Byłem. Nazywał mnie przecież swoim „ambasadorem”. Zresztą, nadal jestem. Staram się pielęgnować pamięć o tym człowieku. W czerwcu 2022 roku powołałem Komitet Społeczny ds. Upamiętnienia Kapitana Henryka Jaskuły na terenie Gminy Skawina. Przygotowujemy się na uroczystości stulecia narodzin Kapitana. Przypadają one w październiku tego roku. 19 maja będzie pogrzeb. Też będziemy obecni. Będą przedstawiciele województwa Podkarpackiego i samorządu. Będzie ambasador Argentyny. Będziemy my, mieszkańcy Radziszowa, miejscowości, w której ten wielki podróżnik się wychował. Wybierają się też mieszkańcy innych miejscowości w naszej skawińskiej gminy. Chcemy godnie go pożegnać. Bo warto!
Czytaj też: Polska Marynarka po wojnie
Janusz Bobrówka prowadzi stronę w serwisie Facebook, na której na bieżąco opisuje życie Kapitana Henryka Jaskuły, swojego przyjaciela. Link tutaj.
KOMENTARZE (1)
Wielki i skromny.