Po II wojnie światowej znaczna część polskiej floty znalazła się na emigracji. Odbudowa Marynarki Wojennej okazała się ekstremalnie trudna i żmudna.
Pierwsze kroki zmierzające do organizowania po wojnie Marynarki Wojennej w kraju zostały dokonane w roku 1944 w Lublinie, gdzie stworzono Batalion Piechoty Morskiej. Analogicznie jak w roku 1918, kiedy dekretem z 28 listopada utworzono Sekcję Marynarki Wojennej, powstała w kraju Marynarka Wojenna w czasie, kiedy nie posiadaliśmy jeszcze dostępu do morza. Świadczyło to jednak o zrozumieniu przez ówczesny Rząd Jedności Narodowej ważności dostępu do morza i konieczności strzeżenia tego dostępu.
Marynarka „na sucho”
Doceniali to również marynarze i ochotnicy, którzy znaleźli się w szeregach tego pierwszego na wyswobodzonej ziemi polskiej oddziału marynarki. Oto jak początki batalionu zorganizowanego przez komandora por. Karola Kopca wspominał jeden z ówczesnych oficerów:
Batalion z wielkim zapałem i wytrwałością przystąpił do szkolenia. Kompania techniczna poznawała teoretycznie, na rysunkach, kotły i maszyny, a zajęcia praktyczne odbywały się w elektrowni, cegielni i w innych zakładach przemysłowych Lublina. W podobnych warunkach kompania pokładowa uczyła się sygnalizacji, prac liniowych, poznawała tajniki wiedzy okrętowej. Kompania desantowa głównie zajmowała się musztrą, wyszkoleniem strzeleckim i szermierką.
Czasy były ciężkie, kraj spustoszony wojną, zaopatrzenie jednostki słabe. Brakowało mundurów, butów, pościeli. Trudności aprowizacyjne były także duże. Na zakup żywności w terenie nie można było liczyć. Zresztą nie było jej czym zwozić, gdyż kwatermistrzostwo batalionu dysponowało jedynie mocno sfatygowanym gazikiem i parą koni. Głównym pożywieniem marynarzy był pęczak i konserwy rybne. Mimo tak trudnych warunków, mimo że w batalionie znaleźli się ludzie z różnych środowisk, wszystkich ich łączyła wspólna sprawa – miłość do Polski i morza.
Kiedy zwycięska ofensywa Armii Czerwonej dała nam w posiadanie Gdynię i Gdańsk, na wybrzeże przybyli marynarze z batalionu morskiego, ale nie było jeszcze okrętów, jeśli nie liczyć kutra „Korsarz”, pierwszej jednostki, na której w roku 1945 podniesiono banderę Marynarki Wojennej.
Okręty bez załóg
Pierwsze okręty, które po zakończeniu wojny weszły w skład Polskiej Marynarki Wojennej na wodach ojczystych, przybyły ze Szwecji. Były to internowane w czasie kampanii wrześniowej okręty podwodne „Sęp”, „Żbik” i „Ryś”, mały okręt strażniczy „Batory” – jedyny, który przed kapitulacją Helu wydostał się z niego i omijając liczne krążące patrole niemieckie, przybył do Szwecji, oraz statek szkolny marynarki handlowej „Dar Pomorza”, który przejściowo wszedł w skład Polskiej Marynarki Wojennej.
Sprowadzenie tych okrętów nie było łatwe. Dwa okręty podwodne, „Żbik” i „Ryś”, miały wymontowane baterie akumulatorów, a kadłub ścigacza „Batory” był w bardzo złym stanie. Co najgorsze, brakowało załóg, gdyż załoga „Daru Pomorza” jeszcze w 1939 roku pojechała do Anglii, a załogi okrętów podwodnych zostały zdekompletowane: wielu marynarzy pożeniło się w Szwecji i postanowiło tam pozostać, wielu nie wyraziło chęci powrotu do kraju.
W tej sytuacji przybyły z Warszawy szef misji morskiej komandor Jerzy Kłossowski i dowódca „Sępa” komandor por. Władysław Salamon nie mieli łatwego zadania, aby okręty obsadzić i doprowadzić do kraju. Jednak wszystkie trudności zostały pokonane, a na „Dar Pomorza” przyjęto na życzenie Szwedzkiego Czerwonego Krzyża 40 Polek, byłych więźniarek z Ravensbrück, które chciały wrócić do kraju.
Z ziemi szwedzkiej do Polski
Ostatecznie okręty zostały jako tako obsadzone i 21 października 1945 roku zespół opuścił Sztokholm, przy czym „Batory” miał całą drogę przebyć na holu. Przeprawa przez zaminowany Bałtyk nie należała do bezpiecznych, mimo że szwedzka marynarka wojenna dała eskortę trałowców. Na domiar złego pogoda była sztormowa. A oto jak przejście zrelacjonował komandor Jerzy Kłossowski:
Podróż do kraju trwała prawie cztery doby przy süd-ostowym sztormie i sile wiatru przeciętnie 8–9 stopni. Szybkość w tych warunkach spadła do 3–4 węzłów. Kołysanie było znaczne, chwilami gwałtowne. […] Przez cały Bałtyk towarzyszył nam dywizjon szwedzkich trałowców. Okręty podwodne szły równolegle do nich, a „Dar Pomorza” na lewym skrzydle. Szliśmy prowizorycznie przetrałowanym przez Szwedów kanałem.
Nocą niejeden raz znaleźliśmy się poza kanałem, ale na szczęście bez przykrych następstw. Wielokrotnie traciliśmy z oczu tak okręty podwodne, jak i szwedzkie trałowce, ale za każdym razem odnaleźliśmy się. Szwedzka radiostacja nadawała nam regularnie co kilka godzin prognozę pogody. Niestety, sztorm nie ustał aż do Helu. Gdy patrzyłem na idące okręty podwodne z „Batorym” na holu, to fale w pewnych momentach zupełnie zakrywały ten mały stateczek. Za każdym razem przeżywałem głęboki niepokój, czy go znowu zobaczę i czy hol nie pęknie.
W odległości kilkudziesięciu mil od Helu uzyskaliśmy łączność radiową z Gdynią. Radiotelegrafista Kwiatkowski był mistrzem w swym fachu i przez całą podróż w tych niesamowitych warunkach pracował bez przerwy. Wreszcie zbliżyliśmy się do tak dobrze nam znanego helskiego cypla. Szwedzkie trałowce pożegnały się z nami. Podziękowaliśmy im serdecznie.
25 października 1945 roku cały zespół pomyślnie przybił do polskiego brzegu.
Wraki przypominające kształtem okręty
Kilka tygodni później w Travemünde koło Lubeki znaleziono cztery polskie trałowce, „Mewę”, „Czajkę”, „Rybitwę” i „Żurawia”, które Niemcy w 1939 roku wcielili do swej floty. Były one jednak w bardzo złym stanie, jak to opisał jeden z przybyłych w styczniu 1946 roku do Travemünde członków polskiej ekipy, porucznik mar. Janusz Kunde:
W chwili przybycia do Travemünde zastaliśmy na naszych trałowcach załogi niemieckie, które, jak nas początkowo poinformowano, zajęte były remontem tych jednostek. W momencie dobicia do burty jednego z okrętów dała się zauważyć silna konsternacja wśród Niemców. Było coś podejrzanego i zastanawiającego w tym pośpiechu, z jakim opuszczali oni zajmowane pomieszczenia.
Wokół okrętów, na dość grubej powłoce lodowej, leżały porozrzucane gaśnice, różnego rodzaju żelastwo i masa szmat, a cały szereg wykutych w lodzie przerębli wskazywało na to, że usiłowano tu coś ukryć, zniszczyć lub utopić. Przypuszczenia okazały się słuszne. Pobieżna kontrola w przedziałach upewniła nas, że Niemcy zniszczyli wszystko, co tylko można było wymontować, wynieść lub wrzucić za burtę. Tak więc poszły do wody klucze, części zamienne do motorów, przyrządy pomiarowe i kontrolne, zegary okrętowe, gaśnice, żarówki, kompasy i pelengatory. Na wodzie stały cztery wraki kształtem przypominające okręty.
Parę tygodni trwała wytężona praca polskich załóg nad przywróceniem okrętów do stanu umożliwiającego ich powrót do Gdyni, wreszcie zespół ruszył w drogę i 12 marca 1946 roku przybył na Oksywie. Powrót tych okrętów powiększył naszą flotę o cztery również wartościowe jednostki, które mimo niewielkiego tonażu bardzo były przydatne do ciężkiej powojennej służby oczyszczania wód przybrzeżnych z min. Okręty te o doskonałych właściwościach nawigacyjnych były tym cenniejsze, że zostały wybudowane w polskich stoczniach, a więc stanowiły dzieło polskich mózgów i polskich rąk.
Czytaj też: Kompania Szturmowa Kriegsmarine. To oni zaatakowali Westerplatte
Przyjacielska pomoc
Nie minęły trzy tygodnie, jak na Oksywiu zjawił się zespół okrętów, które przekazywała nam w ramach przyjacielskiej pomocy Flota Bałtycka na mocy odnośnej umowy polsko-sowieckiej. Jeden z polskich reporterów tak opisał ich przybycie:
O godzinie 9.30 stanęła na nabrzeżu w oczekiwaniu na przybycie okrętów kompania honorowa marynarzy z orkiestrą oraz tłumy ludności. W pewnej chwili odezwał się głuchy warkot motorów i do portu zaczęły wpływać w sprawnym szyku jeden za drugim, najpierw dziewięć trałowców, potem dwanaście ścigaczy i dwa kutry torpedowe. Pomalowane na jasnoniebieski kolor lśniły w słońcu pogodnego dnia. Kompania honorowa sprezentowała broń; orkiestra odegrała hymn Związku Sowieckiego.
Pierwszy zawinął trałowiec dowódcy zespołu jednostek, kapitana II rangi Szalnowa, z którym wysiadł na ląd kapitan II rangi Łukomski, przedstawiciel rządu do dopilnowania przekazania okrętów. Oficerów sowieckich witał komandor Steyer w asyście oficerów Marynarki Wojennej.
5 kwietnia odbyło się podniesienie polskiej bandery na tych okrętach, po czym przeszły one do służby, wydatnie zwiększając stan naszej floty i umożliwiając jej wzięcie udziału u boku jednostek sowieckich w bardzo trudnej i niebezpiecznej pracy oczyszczania z min Zatoki Gdańskiej, wód terytorialnych i szlaków żeglugowych naszego wybrzeża.
Czytaj też: Co kryje dno Bałtyku? Największe tragedie morskie II wojny światowej
Brytyjska pożyczka
Tymczasem w portach brytyjskich przebywały nadal okręty, które pod banderą Polskiej Marynarki Wojennej brały udział w działaniach minionej wojny u boku Royal Navy. Jednostki te były częściowo przedwojennego pochodzenia polskiego, częściowo zostały Polskiej Marynarce Wojennej wypożyczone przez admiralicję brytyjską na okres wojny, by w odpowiednim czasie powrócić – na żądanie władz brytyjskich – do Royal Navy, zgodnie z zawartymi między Polską a Wielką Brytanią umowami.
Wprawdzie znane były po wojnie wypadki, że wypożyczone innym flotom, na przykład norweskiej czy greckiej, okręty angielskie zostały odstąpione w drodze sprzedaży, jednakże powojenny układ stosunków politycznych między Wielką Brytanią a Polską nie tylko wykluczał podobną możliwość, ale i postawił pod znakiem zapytania sprawę powrotu do kraju przedwojennych okrętów polskich.
Cofnięcie przez Wielką Brytanię uznania emigracyjnemu rządowi polskiemu w Londynie i uznanie Rządu Jedności Narodowej w Warszawie (co nastąpiło 7 lipca 1945 roku) nie było równoznaczne z podporządkowaniem polskich sił zbrojnych na obczyźnie rządowi krajowemu. Nie leżało to w mocy brytyjskich czynników, polskie zaś czynniki emigracyjne sprzeciwiły się temu stanowczo.
Czytaj też: Dlaczego Brytyjczycy zapomnieli o roli polskich dywizjonów w Bitwie o Anglię?
Flota na emigracji
Ostatecznie, jeśli chodzi o Marynarkę Wojenną, wszystkie okręty, które pływając pod polską banderą, doczekały się końca wojny, zostały na życzenie władz brytyjskich przekazane im wiosną i latem 1946 roku. Niektóre z nich powróciły pod banderę brytyjską na stałe, inne natomiast przekazano flotom postronnych państw, przedwojenne zaś nasze okręty i zaledwie część personelu powróciła do kraju. I tak „Błyskawica” pod dowództwem komandora ppor. Bolesława Romanowskiego powróciła do kraju pierwsza 5 lipca 1947 roku. W następnym roku sprowadzona została „Iskra”, a dopiero trzy lata później „Burza” i „Wilk”.
Z innych jednostek władze brytyjskie przekazały Holandii „Garlanda” (pływał pod holenderską banderą do roku 1964 jako okręt szkolny „Marnix”), a Danii „Dzika” (jego nowa nazwa „U-1”, a potem „Springeren”). Z jednostek, które pozostały w Royal Navy, „Conrad” – nazwany na powrót „Danae” – został oddany w maju 1948 roku do pocięcia na złom w Barrow-in-Furness, a niszczyciele „Piorun”, „Kujawiak” i „Ślązak” oraz okręt podwodny „Sokół” pełniły do niedawna służbę pod nazwami „Noble”, „Silverton”, „Bedale”.
Tak dopełnił się los jednostek floty polskiej na emigracji. W swym dawnym składzie przestała ona istnieć, ale pozostało przecież jej wspaniałe imię, pozostała na zawsze pamięć jej wojennych czynów.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki „Wielkie dni małej floty”, Jerzy Pertek, Znak Horyzont 2023.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.