U-505 w „szczęśliwym okresie” był drapieżcą czyhającym na swe ofiary w morskich głębinach. Zatopił osiem alianckich statków. Jak przebiegały jego ataki?
„Dla tak młodej i zielonej załogi, jaką dowódca miał w swoich rękach, Löwe zdawał sobie sprawę, że my potrzebujemy krwi – tak niezbędnej do zachowania właściwego morale załogi. Aby utrzymać nas na właściwym poziomie koncentracji, dowódca zarządził organizowanie różnych zawodów. Szachy i karty były najbardziej popularne. Moją ulubioną grą była ta w państwa, miasta, gdzie musieliśmy odgadnąć stolice innych krajów. Zwycięzca zwolniony był z pełnienia wachty lub otrzymywał dodatkowy przydział deseru. Te gry pomogły nam bardzo mocno, ale każdy, łącznie z dowódcą, wiedział, że na właściwe morale najlepiej wpłynie odniesiony sukces”.
Wróg na horyzoncie
„Gdy w końcu pojawiliśmy się w naszym rejonie operacyjnym przy zachodnim wybrzeżu Afryki, samoloty zapędzały nas pod wodę co rusz. Bzyczały nam nad głowami niczym groźne szerszenie. Choć musieliśmy wykonywać »zanurzenia Stuka«, to jednak każdy z nas gotowy był stawić czoło niebezpieczeństwu, jeśli tylko istniałaby możliwość odniesienia sukcesu.
8 marca w końcu znaleźliśmy się przy Sierra Leone [Göbeler pomylił się w datach, zapewne chodziło mu o 5 marca – przyp. Ł.G.]. Cały dzień szukaliśmy obecności statków. O godzinie 18.36 mający sokoli wzrok marynarz na wachcie w końcu spostrzegł coś na horyzoncie. Był to wrogi frachtowiec z pełnym załadunkiem. Płynął kursem na Freetown. Osiągał prędkość 12 węzłów i mocno zygzakował. Poziom ekscytacji w centrali sięgał zenitu na skutek przygotowań do ataku. Moje serce biło jak szalone, gdy przygotowywałem trym okrętu właściwy do zalania wyrzutni torpedowych.
Po całym treningu i ciężkiej pracy, po całym tym niekończącym się oczekiwaniu w końcu mieliśmy stawić czoła wrogowi! Wszyscy słyszeliśmy szepty załogi odpowiedzialnej za wyrzutnie torpedowe, którzy kalkulowali prędkość i odległość do celu”.
Czytaj też: Alianci pojmali tego U-Boota na pełnym morzu! Ale gdyby nie pewien Polak, być może by się to nie udało…
„Torpedos los!”
„W końcu z odległości 600 metrów usłyszeliśmy dowódcę Löwego, który swym głębokim głosem zarządził: »Torpedos los!«. Usłyszeliśmy charakterystyczne świszczenie i dwie torpedy opuściły swe tuby. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech i zaczęliśmy odliczać sekundy. Gdy czas upłynął… nie stało się nic! Z jakiegoś powodu nasze torpedy chybiły.
Nasz dowódca nie pozwolił nam na chwilę załamania. Skorygowaliśmy kurs i usłyszeliśmy, jak diesle osiągają wyższe obroty. Nasze nerwy napięte były do granic możliwości. Jakaś dziwna złość wdarła się w nasze serca. Po prostu musieliśmy teraz trafić w ten frachtowiec! Dzwonek oznaczający nowe rozkazy o mało nie przysporzył nam zawału. Skorygowano kurs, podano prędkość i wszystkie te informacje przekalkulowano w celu przygotowania wyrzutni torpedowych.
Nikt na pokładzie nie rozmawiał, wszystkie intencje przekazywane były wzrokowo. W końcu wydano rozkazy: »Wyrzutnia numer II, odległość 400 metrów, zanurzenie 3 metry… Torpedo los!«. Wszyscy zaczęliśmy odliczać czas biegu torped: »15… 16… 17… 18… 19«. BUM! Eksplozja! Torpeda trafiła statek w śródokręcie. […] Frachtowiec zanurzał się coraz bardziej, jednak zbyt wolno, by mieć pewność, że zatonie. Gdy już cała jego załoga opuściła pokład i znalazła się w łodziach ratunkowych, Löwe zarządził przygotowanie kolejnej torpedy i zadanie coup the grâce. »Węgorz« odpalony został z odległości 300 metrów. Trafił dokładnie pod mostkiem i przełamał cel na pół”.
Czytaj też: Od tyrana do (prawie) samobójcy. Co dokładnie wydarzyło się na pokładzie U-505?
Fascynacja niesieniem destrukcji
„O godzinie 22.47 jedyną pozostałością po jego istnieniu były leniwie kołyszące się na morzu łodzie ratunkowe. W momencie ataku byliśmy tak blisko celu, że spokojnie mogliśmy przyglądać się ludziom znajdującym się w szalupach ratunkowych. Podpłynęliśmy do nich i upewniliśmy się, że nikt nie jest ranny.
Może zabrzmieć to nieco mało wiarygodnie, ale bez względu na to, że nasze kraje były sobie wrogami, nie odczuwaliśmy nienawiści w stosunku do brytyjskich marynarzy. Owszem, byliśmy zafascynowani niesieniem destrukcji, ale nie mieliśmy intencji, by widzieć naszych „morskich braci” w bólu. Było to trochę jak oglądanie wyścigów samochodowych: każdy w duchu chciał zobaczyć jakiś wypadek, ale jednocześnie nie miał intencji, by ktokolwiek został w nim ranny”.
Czytaj też: Dowódca U-Boota, który powiedział zbyt wiele…
Osaczeni
Dla pełnego obrazu ataku warto również poznać relację marynarzy frachtowca. Ponieważ przeżyła jego cała załoga, po przybyciu do Freetown kpt. Anderson złożył specjalny raport z ataku, który później uzupełnił o osobiste spostrzeżenia:
„Wybuch zmiótł łódź ratunkową na prawej burcie i betonowa osłona mostka oraz sterówki całkowicie się zawaliła. Wysoka kolumna wody wzbiła się i kompletnie zalała statek. Kawałek betonu uderzył mnie w głowę. Dowlokłem się na drugą stronę mostka. Tymczasem pierwszy i trzeci oficer kierowali akcją spuszczania łodzi. Telegrafem zasygnalizowałem do maszynowni »stop«, a potem »koniec pracy maszyny«.
Spuszczono trzy pozostałe łodzie ratunkowe, ale zatrzymano je tuż nad wodą, bo statek jeszcze płynął niesiony rozpędem. Cała załoga wsiadła do łodzi, z wyjątkiem cieśli, bosmana i mnie. Natychmiast wysłaliśmy sygnał radiowy i otrzymaliśmy potwierdzenie obioru. Podawaliśmy naszą pozycję radiooperatorowi co pół godziny, więc wysłał depeszę bez dalszych instrukcji, zgodnie z moimi wcześniejszymi rozkazami dotyczącymi sytuacji awaryjnych.
Po trafieniu pierwszą torpedą zobaczyłem dwa jasne światła koloru pomarańczowego niedaleko przed dziobem. Pozostawały nieruchome. Drugi oficer poinformował mnie, że widział te dwa światła, a także że widział okręt podwodny niezbyt daleko z prawej burty. Wnioskowałem, że w pobliżu musiały być co najmniej trzy okręty podwodne”.
Trafiony, zatopiony!
Po przeanalizowaniu sytuacji, Anderson wywnioskował, że istnieje spora szansa, by uratować swój statek. Co prawda przyjął, że w pobliżu znajdują się trzy U-Booty, jednak wysłane raporty napawały go nadzieją na szybką reakcję aliantów. Jego załoga była bezpieczna w łodziach ratunkowych, a „Benmohr” zdawał się tonąć bardzo wolno, tak więc jego zdaniem warto było podjąć ryzyko. Cieśla Gerrard otrzymał polecenie, by sprawdzić poziom wody w ładowni nr 2. W tym samym czasie Löwe ponownie wyprowadził swój okręt do ataku. Nie mógł zmarnować takiej okazji. Torpeda wystrzelona z wyrzutni nr III szybko odnalazła cel. Anderson relacjonuje dalej:
„Nastąpiła potężna eksplozja i mnóstwo szczątków zostało wyrzuconych w powietrze. Wiele z tych szczątków spadło do łodzi z lewej burty, a łódź z prawej strony napełniła się wodą. Jej załodze udało się jednak wybrać wodę i obie łodzie odsunęły się bezpiecznie od statku. Pokład na śródokręciu został rozerwany. Cieśla, bosman i ja schroniliśmy się w przejściu na śródokręciu, dopóki szczątki nie opadły, a potem wysłałem cieślę, by sprawdził ładownię numer 2. Wrócił i poinformował, że jest pełna wody. Statek wciąż się zanurzał. Poleciłem więc bosmanowi wyrzucić za burtę kilka małych tratew, które były składowane na śródokręciu i w końcu cieśla, bosman i ja zeszliśmy z pokładu”.
Czytaj też: Rzeź „mlecznych krów” Dönitza
Ratunek z nieba
Trzem mężczyznom dość szybko udało się odnaleźć jedną z szalup ratunkowych. Było to bardzo ważne, gdyż okoliczne wody były znane z tego, że czaiły się w nich spore rekiny. Wszystkie trzy szalupy wkrótce były już blisko siebie, powiązane liną. Anderson sprawdził listę obecności i z ulgą stwierdził, że wszystkim udało się bezpiecznie opuścić pokład. Kapitan zamierzał pozostać w tym rejonie, ponieważ w dalszym ciągu wierzył, że alianci w końcu zareagują na ich meldunek i przyślą oczekiwaną pomoc.
Ratunek przybył już następnego dnia o godz. 11. Na niebie pojawił się Sunderland. Jeszcze zanim rozpoczął udzielanie pomocy rozbitkom, zrzucił w okolicy ładunek bomb głębinowych, co z jednej strony miało zapewnić więcej miejsca na pokładzie samolotu i odciążyć maszynę, a z drugiej zaakcentować obecność samolotu na wypadek, gdyby jakiś U-Boot znajdował się w okolicy. Następnie maszyna zwodowała i wzięła na pokład całą załogę zatopionego frachtowca. Sunderland był tak obciążony, że potrzebował aż siedmiu mil, by w końcu wznieść się w powietrze.
Część literatury zawiera informację, że był najbardziej obciążonym Sunderlandem, któremu bezpiecznie udało się wystartować i powrócić do bazy. Na pokładzie miał aż 66 ludzi. Ciekawostką jest, że kiedy załoga „Benmohra” znalazła się we Freetown, została przetransportowana do Wielkiej Brytanii, a dostała się tam na pokładzie polskiego liniowca „Batory”.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.