Opowieść o Wojtku, który został żołnierzem, brzmi nieprawdopodobnie. A jednak faktycznie się zdarzyła! Na dodatek najsłynniejszy miś w armii gen. Andersa zapisał się na kartach historii nie tylko ze względu na nietypowy jak na wojaka gatunek. Dzielny niedźwiedź przyłożył łapę do okupionego krwią zwycięstwa pod Monte Cassino...
Gorący maj 1944 roku na stokach Monte Cassino zdawał się nie mieć końca. Kolejne alianckie armie przez cztery miesiące próbowały sforsować niemiecką obronę klasztoru, który niczym ponura korona górował nad okolicą. Kiedy wreszcie ta sztuka się powiodła, przy walnym udziale żołnierzy 2. Korpusu Polskiego gen. Andersa, idący do niewoli Niemcy nawet nie przypuszczali, że ktoś jeszcze przyłożył do tego swoją… łapę.
Jednym ze sprawców ich porażki był bowiem zwyczajny syryjski niedźwiedź brunatny. Jego zupełnie niespodziewana przygoda wojenna zaczęła się w Iranie w kwietniu 1942 roku. Maszerujące z ZSRR do Palestyny wojska polskie napotkały na swej drodze młodego Irańczyka, któremu towarzyszył… miś w worku.
Jedna z wersji mówi, że Polacy, widząc zabiedzone dziecko, obdarowali je kilkoma racjami żywnościowymi, a chłopiec przejęty podarunkiem pozostawił na drodze swój podróżny tobołek z mruczącą niespodzianką. Według drugiej – raczej bliższej prawdy – Irańczyk zwyczajnie przehandlował swego brunatnego towarzysza za konserwę wołową, parę sucharów, tabliczkę czekolady, kilka drobniaków oraz szwajcarski nóż.
Rekrut Wojciech
Zwierzak z miejsca skradł serca nowych właścicieli. Przez pierwsze trzy miesiące opiekowała się nim nastoletnia uciekinierka Irena Bokiewicz, która po pobycie na Syberii znalazła się wśród tysięcy cywilów ewakuowanych z ZSRR wraz z armią gen. Andersa. Niedźwiedź Wojtek nie potrafił samodzielnie jeść, więc karmiono go skondensowanym mlekiem z butelki po wódce ze szmacianym smoczkiem. Podobno od tego czasu darzył wielkim sentymentem wszelkie napoje podawane właśnie we flaszkach po gorzałce…
Niestety niesforny malec sprawiał sporo kłopotów i Irena była zmuszona oddać pupila. Szczęśliwcem, który przejął zwierzaka pod swe skrzydła, został szef sztabu 2. Korpusu Polskiego gen. Boruta-Spiechowicz, który przewiózł niedźwiadka do 2. Kompanii Transportowej (przemianowanej w 1943 roku na 22. Kompanię Zaopatrywania Artylerii). Tam też pojawił się pomysł, by futrzanego towarzysza sprezentować samemu gen. Andersowi. Kiedy jednak miś zjadł posiłek przygotowany dla oficerów, zarządzono: idzie w kamasze! W ten oto sposób oddział powiększył się o jednego żołnierza – kanoniera (szeregowego) Wojciecha – bo takie imię nadali mu polscy żołnierze.
Nowemu rekrutowi przysługiwał mundur, hełm, menażka, płaszcz przeciwdeszczowy oraz kalosze. Wkrótce też jego jadłospis powiększył się o racje żołnierskie. Wojtek uwielbiał owoce, słodkie syropy, marmoladę i – jak na misia przystało – miód oraz… piwo. Szczególnie upodobał sobie złocisty trunek serwowany w puszkach, które potrafił przedziurawić pazurem.
Po wypiciu większej ilości alkoholu Wojciech stawał się wyjątkowo wesoły i skory do wygłupów. Zdarzało się, że „pod wpływem” wędrował po pobliskich obozach, wzbudzając panikę wśród aliantów, zwłaszcza tzw. Pestek, czyli członkiń Pomocniczej Służby Kobiet przy 2. Korpusie.
Niektórzy twierdzili, że to prawdziwy cud, iż miś nie został zastrzelony podczas tych wojaży. Większość żołnierzy jednak dobrze wiedziała, że w okolicy nie ma niedźwiedzi – a skoro jakiś się pojawił, to musiał być maskotką któregoś oddziału. Przymykano zatem oko na opróżnianie spiżarni i demolowanie magazynów. Jednak przebywanie wśród braci żołnierskiej przyniosło również inne złe nawyki, np. nadużywanie papierosów. Z tą tylko różnicą, że Wojciech je zjadał. I to najczęściej zapalone.
Futrzany łowca szpiegów
Czas upływał niezwykłemu wojakowi nie tylko na wybrykach. Oto pewnego dnia kompania otrzymała rozkaz dostarczenia leków i żywności do szpitala dziecięcego pod Bejrutem. Zadanie jak każde inne. Ale tym razem okazało się ono wyjątkowe, bo wraz z ładunkiem w placówce pojawił się także szeregowy miś.
Na wychudzonych i smutnych twarzach schorowanych maluchów wreszcie zagościł uśmiech, gdy kapral Wojtek popisywał się przed nimi przeróżnymi sztuczkami – z wiszeniem u sufitu włącznie. Gdybyż jeszcze bohater tej opowieści rozumiał, jakiego zaszczytu dostąpił przy okazji tych odwiedzin, kiedy na progu szpitala powitała go sama… Hanka Ordonówna.
Futrzana maskotka szybko rosła na wojskowym wikcie, dopieszczana szczególnie przez swojego opiekuna kpr. Piotra Prendysza – z którym zresztą dzieliła namiot i nierzadko posłanie. Wkrótce więc z misia zrobił się prawdziwy niedźwiedź. Na dodatek uwielbiał zapasy ze swoimi kolegami. Nie zdarzyło się jednak, by ten mierzący ponad 180 cm i ważący 250 kg zawodnik zrobił krzywdę przeciwnikowi.
Jak przystało na żołnierza jednostki transportowej, niedźwiedź Wojtek był za pan brat z wojskowymi pojazdami. Jego ulubionym środkiem transportu był kompanijny dźwig. Uwielbiał jazdę na pace z łapami na szoferce. Rzecz jasna pchał się również do środka, jednak ze względów bezpieczeństwa (szczególnie kierowcy) pozbawiano go tej przyjemności.
Jego wszędobylstwo nie zawsze było utrapieniem. W pewnym momencie przyczyniło się do ujęcia szpiega, który zakradł się do obozu. Wojtek podczas nocnego buszowania dostał się do baraku kąpielowego, gdzie nakrył zaskoczonego i sparaliżowanego ze strachu Araba. W nagrodę przypadkowy bohater otrzymał do dyspozycji kabinę prysznicową oraz ulubione piwo.
Na wojennym szlaku i na plaży
Życie obozowe miało niewątpliwie uroki, ale wojna rządzi się swoimi prawami i wkrótce kompania wyruszyła na front. Na początku 1944 roku ofensywa aliantów we Włoszech utknęła na tzw. Linii Gustawa. W trzech nierozstrzygniętych bitwach o Monte Cassino – kluczowe wzgórze w systemie niemieckich umocnień – nacierające wojska sprzymierzonych poniosły krwawe straty. W czwartej bitwie zadanie przełamania obrony wzięli na siebie żołnierze 2. Korpusu Polskiego.
To był chrzest bojowy Wojtkowej kompanii, która zaopatrywała stanowiska artylerii w amunicję, paliwo oraz żywność. Początkowo futrzany kanonier ze strachu w ogóle nie opuszczał kwatery. Z biegiem czasu jednak przyzwyczaił się do huku dział i coraz śmielej właził na drzewo, by oglądać efekty alianckiego ostrzału. Jednocześnie obserwował pracę kolegów z oddziału, by w końcu zacząć im pomagać.
Do dziś żywa jest opowieść o tym, jak Wojtek ładował na pakę ciężkie 45-kilogramowe skrzynie z amunicją i co ważne – nigdy nie zdarzyło mu się żadnej upuścić. Podobno nosił też same pociski, ale wywołało to niemałą awanturę na szczeblu dowódczym i tego zaniechano. Być może nietypowy widok sprawił, że jeden z żołnierzy postanowił uwiecznić całą sytuację na papierze. Szkic stał się wkrótce symbolem 22. Kompanii i na drzwiach ciężarówek, proporczykach oraz rękawach mundurów pojawił się niedźwiedź z pociskiem w łapach.
Zdobycie Monte Cassino stanowiło zaledwie początek wojennej epopei Wojtka. Później był ze swoim oddziałem m.in. przy zdobywaniu Ankony oraz podczas walk o Bolonię. Tam zakończył się szlak bojowy 2. Korpusu, a kanonier Wojciech, dosłużywszy się stopnia kaprala, mógł wreszcie cieszyć się swobodą. A robił to w typowy dla siebie sposób – np. strasząc napotkane na adriatyckiej plaży opalające się Włoszki.
Miś w cywilu
Po II wojnie światowej waleczny niedźwiedź wraz ze żołnierzami 22. Kompanii Zaopatrywania Artylerii został przetransportowany do Glasgow w Szkocji. W Winfield Park, gdzie stacjonowali Polacy, brunatny kapral stał się ulubieńcem okolicznej ludności. Towarzystwo Polsko-Szkockie mianowało go nawet swoim członkiem, a miejscowe dzieci nie posiadały się z radości, gdy za słoik marmolady mogły pogłaskać niezwykłego wojaka.
Beztroskie dni wśród samych swoich zakończyły się dla Wojtka 15 listopada 1947 roku, kiedy po demobilizacji oddziału trafił do edynburskiego zoo. Rozstanie najgorzej przeżyli chyba sami żołnierze, bo wielu z nich płakało, gdy Wojtek po raz ostatni wsiadał na ciężarówkę. Główny zainteresowany robił raczej wrażenie zadowolonego – wszak wyglądało to na jego ulubioną wycieczkę samochodem.
Później jego entuzjazm pewnie opadł, gdy okazało się, że resztę życia spędzi w klatce. Próbowano co prawda socjalizować go z innymi niedźwiedziami, ale Wojtek nawykły do towarzystwa ludzi i nigdy nie odnalazł się wśród przedstawicieli własnego gatunku. I choć dawni koledzy z kompanii odwiedzali go i przekraczając ogrodzenie, wdawali się z nim zapasy (ku przerażeniu pracowników zoo), miś marniał w oczach. Po drodze pojawiła się jeszcze propozycja sprowadzenia misia do Polski, ale jego fatalny stan zdrowia oraz opór kombatantów sprawiły, że dożył swych dni na obczyźnie.
Po latach tak wspominał zmarłego 2 grudnia 1963 roku kaprala Wojciecha jeden z żołnierzy: „Widzi pan, choć był tylko syryjskim niedźwiedziem z perskich gór, to jednak w głębi duszy był Polakiem. Był naszą nadzieją i przyjacielem w tych wojennych czasach”.
Bibliografia:
- Caddick-Adams P., Monte Cassino. Piekło dziesięciu armii, Kraków 2014.
- Lasocki W. A., Wojtek spod Monte Cassino. Opowieść o niezwykłym niedźwiedziu, Londyn 1968.
- Miklaszewska M., Wojtek z armii Andersa, Warszawa 2007.
- O niedźwiedziu, który był polskim żołnierzem, „Polonia Włoska. Biuletyn Informacyjny” 2013, nr 1–2, https://en.calameo.com/read/000823018fce5ff37e1c7 [dostęp: 8.09.2020].
- Orr A., Niedźwiedź Wojtek. Niezwykły żołnierz Armii Andersa, Poznań 2011.
- Wierzbicki Ł., Dziadek i niedźwiadek. Historia prawdziwa, Konstancin 2009.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.