Japońscy piloci „kamikaze” ginęli za ojczyznę i cesarza wbijając się swoimi samolotami w pokłady amerykańskich okrętów. Wysyłający ich na śmierć generałowie uznali, że są skuteczni, rozszerzono więc arsenał samobójczych broni, które miały zatrzymać Amerykanów. W ostatnich miesiącach wojny japońscy żołnierze-samobójcy atakowali wroga nie tylko z powietrza, ale także z wody, spod wody, z ziemi, a nawet… spod ziemi.
Japonia była jedynym krajem biorącym udział w II wojnie światowej, który wysłał do walki zorganizowane jednostki żołnierzy-samobójców. Niemcy pod koniec wojny także rozważali taki krok i nawet sformowali samobójczy dywizjon lotniczy (Rammkommando Elbe), ale na jego użycie na szerszą skalę zabrakło zgody Hitlera, czasu i paliwa.
Japończycy poszli dużo dalej. Ich piloci-samobójcy wzięli udział w walce i wykonywali swoje misje aż do ostatnich dni wojny. Co ciekawe, japońską bronią samobójczą były nie tylko samoloty, ale także wybuchowe motorówki, jednoosobowe torpedy, czołgi, a nawet oplatające ciało żołnierzy pasy z materiałami wybuchowymi znane dzisiaj jako „pasy szahida”.
Przygotowując się do inwazji Amerykanów na macierzyste wyspy Japonii formowano oddziały nurków-samobójców czekających na okazję do ataku pod wodą, w specjalnie zbudowanych podwodnych schronach! Mieli oni tworzyć ruchome, podwodne pola minowe. Spośród japońskich broni samobójczych jako pierwsze wykorzystano samoloty „Kamikaze”…
Japonia w defensywie!
Od 1943 r. aliantom lepiej wiodło się w wojnie z Japonią na Pacyfiku. Po kilku wygranych przez US Navy bitwach morskich rozpoczęto ofensywę lądową i amerykańskie dywizje w krwawych walkach zdobywały wyspę za wyspą, powoli wdzierając się w głąb ogromnego obszaru zajętego w 1942 r. przez Japończyków.
Zdesperowani młodsi oficerowie japońscy, chcący za wszelką cenę zatrzymać Amerykanów, już w 1943 r. zaproponowali użycie kilku rodzajów broni samobójczych – chodziło m.in. o żywe torpedy i samoloty samobójcze. Jednak wtedy była jeszcze szansa na powstrzymanie amerykańskiej floty bronią konwencjonalną, więc te pomysły spotkały się ze sprzeciwem wyższego dowództwa oraz samego cesarza. Do czasu…
W bitwie na Morzu Filipińskim, 19–20 czerwca 1944 roku Japończycy stracili trzy lotniskowce: Shōkaku, Taihō i Hiyō oraz 315 samolotów. Amerykanie nie utracili żadnego okrętu i odnotowali stratę „tylko” 123 samolotów. Szala zwycięstwa zdecydowanie przechylała się w stronę Amerykanów. W Japonii zdecydowano o podjęciu kroków radykalnych – rozpoczęto formowanie ochotniczych jednostek samobójczych.
Sprawę potraktowano „profesjonalnie”, zaczynając od projektowania specjalnych samolotów dla „Kamikaze”. Z eksperymentów wynikało bowiem, że samoloty uderzające w pokłady amerykańskich okrętów musiały mieć potężny ładunek wybuchowy, by ich atak był skuteczny i zakończył się wyeliminowaniem okrętu z walki, a najlepiej – zatopieniem go. Dowództwo chciało, żeby ataki „Kamikaze” były skuteczne. Jeżeli pilot miał już zginąć, musiał zadać jak największe straty nieprzyjacielowi.
Należy pamiętać, że japońskie pojmowanie wojny było zupełnie inne niż europejskie. Według samurajskiego kodeksu „Bushido” śmierć w walce była chwalebna, a poległy stawał się bohaterem i wzorem do naśladowania dla innych. W żadnej sytuacji, nawet skrajnie beznadziejnej, nie dopuszczano podawania się oddziałów czy pojedynczych żołnierzy. Wzięcie do niewoli okrywało hańbą żołnierza i jego rodzinę. W wypadku wyczerpania amunicji, żołnierze mieli przeprowadzić ataki na bagnety. Od oficerów oczekiwano poprowadzenia tych szturmów.
Żołnierze amerykańskiej piechoty morskiej, którzy od bitwy na Guadalcanal walczyli z Japończykami na wyspach Pacyfiku, doskonale znali grozę nocnych ataków, a okrzyk „banzai” (hurra – przyp. red) był najgorszą pobudką. Wiedzieli, że „żółtki”, przyparci do muru, wygrzebią się ze zniszczonych bunkrów, schronów i specjalnie przygotowanych tuneli podziemnych, by przeprowadzić krwawy atak na pozycje marines. W większości wypadków były to szturmy samobójcze, ale nie nazywano ich jeszcze „Kamikaze”. To budzące grozę określenie pojawiło się dużo później.
Kamikaze – boski wiatr
Słowo „kamikaze” oznacza w języku japońskim „boski wiatr”. Tak nazwano tajfuny, które dwukrotnie, w latach 1274 i 1281, zniszczyły floty inwazyjne Mongołów płynące w stronę Japonii. Japończycy uznali to za dowód boskiej opieki nad ich krajem. Generałowie, którzy w czasie II wojny światowej postanowili wysłać pilotów-samobójców w powietrze, liczyli, że ich samoloty zmiotą z morza amerykańskie okręty, tak jak „boski wiatr” zniszczył floty mongolskie.
Oficjalna nazwa jednostek samobójczych z okresu II wojny światowej brzmiała: „Shinpū Tokubetsu Kōgekitai”, czyli „Oddział Ataków Specjalnych Boski Wiatr”. W odniesieniu do ataków samobójczych używano też określenia „Tokko” – atak specjalny, a piloci jednostek specjalnych nazywali siebie „Shinpū-tokkōtai”. Pierwszym „kamikaze” był prawdopodobnie kontradmirał Masafumi Arima, dowódca 26. Floty Powietrznej na Filipinach, który 14 października 1944 r. usiłował rozbić swój samolot – bombowiec Yokosuka D4Y Suisei o pokład amerykańskiego lotniskowca. Warto odnotować, że w tym wypadku wysoki dowódca sam ruszył do ataku dając przykład swoim żołnierzom, zamiast wydawać rozkazy z głębokich tyłów.
Do ataku na większą skalę doszło 25 października 1944 roku w czasie Bitwy w Zatoce Leyte, kiedy dziewięć myśliwców Mitsubishi A6M2 Zero zaatakowało amerykańskie okręty. Lotniskowiec eskortowy USS St. Lo został trafiony przez samolot uzbrojony w bombę i zatonął po 30 minutach. Pilotem tej samobójczej maszyny i jednocześnie wykonawcą pierwszego skutecznego ataku „kamikaze” był prawdopodobnie 23-letni Yukio Seki. Zginęło 113 marynarzy z załogi okrętu liczącej 889 osób.
Dla marynarzy US Navy „Kamikaze” byli przekleństwem i zagrożeniem dużo większym niż niemieckie u-booty polujące na Atlantyku w początkowym okresie wojny. W portach i na okrętach opowiadano wstrząsające historie o wypełnionych paliwem i bombami samolotach wbijających się w pokłady amerykańskich lotniskowców, pancerników i niszczycieli. Zachowało się kilka filmów nakręconych w czasie takich ataków i do dziś robią one wstrząsające wrażenie.
Uderzenie samobójczego samolotu wywoływało pożary i wybuchy na pokładzie trafionego okrętu, a każdy udany atak oznaczał setki ciężko rannych, poparzonych i dziesiątki zabitych. Większość okrętów trafionych przez „Kamikaze” udało się uratować, ale trzeba było je odesłać do portów na wielomiesięczne remonty.
Zatrzymać Amerykanów!
W 1944 r. postępy wojsk amerykańskich na Pacyfiku były coraz bardziej zaawansowane, a porażki armii cesarskiej coraz bardziej spektakularne. Amerykanie zdobywali małe atole i większe wyspy, mimo desperackiej obrony japońskiej piechoty. Technika i logistyka wygrywała z fanatyzmem. Nawet doskonale skonstruowane bunkry i schrony, zamaskowane roślinnością, wyposażone w podziemne tunele i obficie zaopatrzone w amunicje, musiały ulec miotaczom płomieni, bombom zapalającym czy ostrzałowi ciężkiej artylerii.
Walki na lądzie były krwawe, a w ich trakcie stale dochodziło do ataków japońskich oddziałów samobójczych, które dzisiaj kultura masowa nazywa błędnie „kamikaze”. Oprócz wspomnianych już szturmów na bagnety, Amerykanów próbowali zatrzymać saperzy-samobójcy uzbrojeni w miny przeciwpancerne zamontowane na długich tyczkach. Miny miały być przytwierdzane do kadłubów amerykańskich pojazdów pancernych.
Użyto też taktyki „Nikkau”, czyli ludzkich min. Żołnierze obwieszeni ładunkami wybuchowymi przenoszonymi na pasie i w plecaku rzucali się między gąsienice czołgów i razem z nimi wysadzali w powietrze. Tego typu akcje odbyły się m.in. w czasie walk na Filipinach w 1944 r., a także na Iwo-Jimie i Okinawie w 1945 r.
Przeciwko amerykańskim czołgom użyto nawet czołgów-kamikaze! Doszło do tego na wyspie Luzon (Filipiny), gdzie generał Tomoyuki Yamashita nakazał wykonanie ataków samobójczych przy użyciu czołgów Typ 97 i Typ 95. Na przednim pancerzu czołgów zamontowano potężny ładunek wybuchowy, który miał eksplodować po zderzeniu z pojazdem nieprzyjacielskim. Atak, do którego doszło 17 kwietnia 1945 r. okazał się nieskuteczny. Czołgi japońskie co prawda staranowały amerykańskie M4 Sherman, ale materiał wybuchowy nie eksplodował.
Krwawa Iwo-Jima
Wraz ze zbliżaniem się Amerykanów do Archipelagu Wysp Japońskich obrona wojsk cesarskich tężała. Zdobycie małych wysypek zajmowało czasem nawet kilka dni. Bitwa o Iwo-Jimę, zaplanowana na tydzień, trwała ponad miesiąc (19 lutego-26 marca 1945 r.), a wielu obrońców przetrwało w schronach do kwietnia i maja.
W walkach o Iwo-Jimę Japończycy wykorzystywali sieć tuneli wewnątrz góry Suribachi, a także wykopanych pod pozycjami obronnymi w pozostałych częściach wyspy. Japończycy ukrywali się w tunelach w dzień i wychodzili na zewnątrz w nocy, często już na terenie zajętym przez Amerykanów.
Rozlegały się wtedy budzące grozę okrzyki „banzai”, a z ciemności wyłaniali gotowi na śmierć żołnierze cesarza z bagnetami osadzonymi na karabinach Arisaka i ich dowódcy z szablami lub mieczami samurajskimi w rękach. Właśnie w czasie walk na Iwo-Jimie amerykańscy żołnierze zgłaszali, że Japończycy strzelali do nich nawet „spod ziemi”. Japończycy pozwalali się zakopać w małych jednoosobowych schronach, których nie sposób było zauważyć i zniszczyć dopóki ukryty w nich żołnierz nie zaczął strzelać.
Amerykanie znaleźli ostatecznie prosty sposób na nocne ataki samobójców. W oddziałach pojawiły się psy wartownicze, najczęściej dobermany, które warczeniem i szczekaniem ostrzegały śpiących żołnierzy, gdy działo się coś niepokojącego. Szturmujących desperatów zatrzymywano gęstym ogniem z karabinów maszynowych. Jednak zanim opanowano wyspę, Amerykanie stracili w nocnych szturmach kilkuset żołnierzy. W całej bitwie o Iwo-Jimę zginęło 6821 Amerykanów (dla porównania w walkach na plaży Omaha w czasie desantu w Normandii straty amerykańskie wyniosły 3 tysiące zabitych i rannych).
Latające bomby „Okha”
Samoloty „Kamikaze”, żywe miny „Nikkau” i samobójcze ataki na bagnety były jedynie zapowiedzią szerszej strategii akcji samobójczych, którą przygotowywano w Tokio. Przede wszystkim do arsenału powietrznych „Kamikaze” włączono kierowaną bombę latającą typu MXY7 Okha z napędem rakietowym.
Pomysł zbudowania takiej broni zgłosił już w 1942 r. pilot transportowy Mitsuo Ohta. Jego projekt długo ignorowano i „odkopano” dopiero wiosną 1944 r. Uwzględniono fakt, że budowa pilotowanej metalowo-drewnianej bomby latającej jest dużo tańsza niż budowa samolotu myśliwskiego czy bombowego, którego użycie miało być i tak „jednorazowe”.
Bombę „Okha” miał transportować w pobliże amerykańskich okrętów lecący na dużej wysokości samolot bombowy G4M2e „Betty”. Tam bomba była odczepiana od kadłuba i lotem szybowym zmierzała do celu. W ostatniej fazie lotu, by uniknąć zestrzelenia, kierujący bombą pilot-samobójca uruchamiał podwieszone pod skrzydłami odrzutowe dopalacze, które nadawały maszynie prędkość 870-965 km/godz. w locie nurkowym. Taka pędząca bomba miała wbić się w pokład lub burtę nieprzyjacielskiego okrętu. Można sobie wyobrazić, jakie były skutki eksplozji, wiedząc, że głowica bojowa bomby „Okha” ważyła aż 1200 kg.
Na szczęście dla Amerykanów większość bomb „Okha” zniszczono na lądzie – jeszcze w fazie produkcji lub na morzu – w czasie transportu do jednostek samobójczych lub jeszcze przed rozpoczęciem lotu bojowego – na lotniskach. „Jankesi” nauczeni doświadczeniem z „kamikaze” nauczyli się prowadzić uważne rozpoznanie radarowe i stale utrzymywać w powietrzu patrole lotnicze bliskiego i dalekiego zasięgu. Absolutne panowanie w powietrzu pozwalało Amerykanom zestrzeliwać samoloty „Kamikaze” daleko od celu. Przechwytywano także większość bombowców przenoszących bomby „Okha”, zanim dotarły na pozycję pozwalającą im na zrzucenie bomb samobójczych.
Kamikaze na wodzie i pod wodą
Gdy uwaga amerykańskich marynarzy była skupiona na niebie, niebezpieczeństwo mogło nadejść także z wody i spod wody. Ciągle groźne były miniaturowe i konwencjonalne japońskie okręty podwodne, które potrafiły zadawać zaskakujące i dotkliwe ciosy (jak np. zatopienie krążownika USS Indianapolis przez I-58).
Niektóre duże okręty podwodne przenosiły na swoich pokładach samobójcze torpedy zwane „Kaiten” (jap. zwrot ku niebiosom). Były to przebudowane torpedy, w których umieszczano przedział dla sternika, aparaturę nawigacyjną i peryskop. Weszły one do służby jesienią 1944 roku. Jeden okręt podwodny przenosił do sześciu „Kaitenów”, a ich uwolnienie mogło się odbywać pod wodą.
Przed odczepieniem samobójczych torped ich piloci przechodzili z okrętu podwodnego do swoich kabin i ruszali na polowanie. Załogowe torpedy miały długość 15 metrów, prędkość 42 węzły, zasięg 12 mil morskich i głowicę bojową o wadze 1500 kg. Prowadzący torpedę miał teoretycznie możliwość opuszczenia kabiny przed uderzeniem w cel, ale było to mało prawdopodobne.
„Kaitenów” po raz pierwszy użyto 20 listopada 1944, ale nie odniosły sukcesu. Używano ich bojowo do końca wojny z niewielkimi efektami. „Kaiteny” łatwo ulegały awariom, ze względu na niewielkie zanurzenie mogły być dostrzeżone i zniszczone przez samoloty. Przy kiepskiej pogodzie i dużej fali dotarcie celu było bardzo trudne, a na powrót na pokład okrętu-matki też nie było szans. Dlatego większość pilotów „Kaitenów” zginęła bez śladu na morzu. Ludzie-torpedy zniszczyli tylko dwa okręty: tankowiec USS „Mississinewa”, zatopiony 20 listopada 1944 roku oraz niszczyciel USS „Underhill”, zatopiony 24 lipca 1945 roku. Kilka innych jednostek amerykańskich zostało uszkodzonych przez „Kaiteny”, ale utracono aż osiem dużych okrętów podwodnych je przewożących.
Samobójcze motorówki
Kolejnym pomysłem japońskich sztabowców było zastosowanie motorówek wybuchowych typu „Shinyo” (jap. trzęsienie morza). Także one należały do broni samobójczych, bo prowadzący je marynarz miał nikłe szanse na przeżycie. Jego zadaniem było wbicie się w burtę amerykańskiego okrętu, możliwie jak największego i najcenniejszego.
W dziobach motorówek „Shinyo” umieszczano 300 kg materiału wybuchowego, co w zupełności wystarczało, by wyrwać wielką dziurę w burcie lotniskowca czy okrętu desantowego. By zwiększyć szanse załogi motorówki na dotarcie w pobliże celu, niektóre wersje motorówek uzbrajano w rakiety „woda-woda” kaliber 120 mm z głowicą odłamkowo-zapalającą. Jak się wydaje, rakiety miały przede wszystkim robić dużo huku i dymu, a także sprawiać wrażenie, że są główną bronią jednostki.
Zaletą samobójczych motorówek była ich niewielka wielkość, waga i prostota produkcji. Mogły być budowane w niewielkich zakładach przemysłowych, fabryczkach i stoczniach prywatnych. Kadłub był drewniany, a do napędu używano silników samochodowych marki Toyota. O skali produkcji świadczy zbudowanie 6200 egzemplarzy „Shinyo” do końca wojny. Około 400 motorówek przetransportowano na Okinawę i użyto bojowo.
Zatopiły i uszkodziły 11 amerykańskich okrętów, w większości barek desantowych i jednostek pomocniczych. Resztę łodzi „Shinyo” pozostawiono na Wyspach Japońskich, gdzie miały czekać na desant amerykański. Planowano, że przeprowadzą one zaskakujący atak na zakotwiczone w pobliżu lądu okręty floty inwazyjnej i powstrzymają „amerykańskich barbarzyńców” zanim postawią oni stopy na „świętej ziemi japońskiej”. Łodzie samobójcze miały atakować przede wszystkim w nocy i w warunkach słabej widoczności.
Gdyby „Shinyo” nie zatrzymały okrętów podchodzących do brzegu, pomyślano o jeszcze jednej morskiej linii obrony. Mieli tworzyć ją Fukuryu (jap. przyczajony smok), czyli nurkowie-samobójcy. Rozpoczęto szkolenie podwodne sześciu tysięcy ludzi, których wyposażono w skafander, spodnie i buty nurkowe oraz hełm. Do sierpnia 1945 r. wyprodukowano też tysiąc aparatów tlenowych, a do września miało ich być gotowych już 8000! Jednostki „Fukuryu” miały osiągnąć gotowość bojową w październiku.
Nurkowie broniący wybrzeża zostali uzbrojeni w minę szturmową z 10 kg materiału wybuchowego umieszczoną na końcu długiej tyczki. Pierwszą linię obrony „Fukuruyu” stanowiły konwencjonalne miny morskie, bliżej brzegu miały czekać trzy rzędy nurków oddalone od siebie o 60 metrów, a poszczególni żołnierze mieli być rozstawieni co 50 metrów.
Naprzemienne rozstawienie nurków uniemożliwiała okrętom podejście do brzegu bez „nadziania się” na podwodną tyczkę z ładunkiem wybuchowym na końcu. Przeprowadzono nawet eksperymenty z tworzeniem podwodnych schronów np. przy użyciu rur betonowych, w których „przyczajone smoki” mogły się ukryć czekając na dogodny moment do ataku lub przeczekać wybuchy min tyczkowych. Pierwszy odział „Fukuryu” sformowano latem 1945 r. w Yokosuce. Oddziały te miały bronić Zatoki Tokijskiej i plaż wyspy Honsiu. Na czas głównego desantu amerykańskiego na wyspy planowane było użycie 40 tysięcy nurków-samobójców.
Kamikaze a bomba atomowa
Jak się ostatecznie okazało, samolotowe ataki japońskich pilotów-samobójców były mało skuteczne. W atakach samolotów „Kamikaze” zginęło prawie 4 tysiące japońskich pilotów, którzy zatopili „zaledwie” 56 i uszkodzili 368 amerykańskie jednostki pływające. Pozostałe „bronie samobójcze” zatopiły jeszcze około 30 okrętów. Efektywność bojowa była więc niewielka, ale efekt propagandowy, szczególnie wrażenie zrobione na nieprzyjacielu – ogromne, a wręcz druzgocące. Niestety operacje „Kamikaze” były pośrednio przyczyną zrzucenia bomb atomowych na japońskie miasta – Hiroszimę i Nagasaki.
Amerykańskie dowództwo planowało na jesień 1945 r. rozpoczęcie operacji „Downfall” – desantu na macierzyste Wyspy Japońskie. Spodziewano się twardego, długotrwałego oporu. Zakładano, że zaciekłe walki na wielkich wyspach japońskich: Honsiu, Kiusiu, Hokkaido i Sikoku potrwają aż do 1947 r. Wywiad ostrzegał, że w Japonii przygotowywane są kolejne rodzaje broni specjalnych m.in. samobójczych i setki tysięcy gotowych na śmierć potomków samurajów. W tej drugiej części analizy wywiad się mylił: w obronie Japonii miało wziąć udział 4,6 mln żołnierzy jednostek regularnych (66 dywizji), a także 28 milionów (sic!) cywili wcielonych do Ochotniczego Korpusu Walczącego (podobnego do niemieckiego Volkssturmu – przyp. red.).
Zakładano, że w obronie Japonii wezmą udział także kobiety i dzieci w wieku od 12 lat. Ponieważ ochotnicze jednostki miały do dyspozycji tylko 2,5 miliona karabinów, amerykańskich najeźdźców mieli atakować chłopi uzbrojeni w butelki z benzyną, miny na tyczkach, a także miecze, sztylety, włócznie, halabardy, piki, kije bambusowe, widły, łopaty, a nawet cepy do młócenia zboża!
Japonia dysponowała jeszcze około 10 tysiącami samolotów, z których wiele można było szybko przystosować do misji „Kamikaze”. Przygotowywano także znane nam już jednostki samobójcze: miniaturowe okręty podwodne, żywe torpedy „Kaiten”, motorówki wybuchowe „Shinyo” i nurków „Fukuryu”.
Amerykańscy sztabowcy spodziewali się ogromnych strat w czasie lądowania i późniejszych walk na wyspach macierzystych. W głównej części operacji inwazyjnej – planowanym na 1 marca 1946 lądowaniu na Honsiu w okolicach Tokio – miało wziąć udział ponad milion amerykańskich żołnierzy i 190 tys. pojazdów. Najbardziej „pesymistyczne” prognozy amerykańskie przewidywały, że w walkach o zajęcie całego archipelagu Wysp Japońskich armia amerykańska utraci od 1,7 do 4 mln żołnierzy (w tym 400 do 800 tys. zabitych). Zginąć miało też od 5 do 10 milionów obrońców.
W czasie II wojny światowej zginęło około 400 tysięcy Amerykanów. Na stratę kolejnych 400 tysięcy Stany Zjednoczone nie mogły sobie pozwolić, dlatego prezydent Harry Truman zdecydował o użyciu broni, która miała przerazić Japończyków i przekonać, że dalsza walka jest bezsensowna i może oznaczać zagładę całego narodu. Tą bronią była bomba atomowa. Rzeczywiście wywarła ona oczekiwany skutek – Japonia skapitulowała. Ale to już zupełnie inna historia.
Ostatnim pilotem kamikaze był admirał Matome Ugaki, jeden z twórców japońskich jednostek samobójczych. 15 sierpnia 1945 r. odpiął odznaczenia od munduru i wsiadł do samolotu, którym wystartował w kierunku amerykańskiej floty. Jego misja była daremna, Amerykanie nie odnotowali tego dnia strat w wyniku ataków „Kamikaze”…
Bibliografia:
- S. Zaloga, Kamikaze. Japońskie bronie specjalnego przeznaczenia 1944-1945, Osprey/Napoleon V
- M. Hashimoto, Zatopieni, Finna
- Z. Flisowski, Burza nad Pacyfikiem, Wydawnictwo Poznańskie
- C. Chun, Japonia 1945, Operacja „Downfall”, Hiroshima, Nagasaki, Osprey/Amercom
KOMENTARZE (5)
神風特別攻撃隊
jesli sie nie mylę to Polacy równiez tworzyli własny oddział samobójczy….
Czytałem, że była to podpucha polskiego kontrwywiadu.
Piloci SK Elbe mieli przed zderzeniem z alianckimi bombowcami wyskoczyć na spadochronie.
Warto zaznaczyć także wiele walk żołnierzy radzieckich które można określić jako samobójcze. Jak można powiedzieć o walkach z Niemcami bez broni. Dlaczego pod Stalingradem biegli na Niemców bez broni.
Nie mogli przeżyć. Niemcy strzelali do bezbronnych ludzi. Skąd u nich tyle nienawiści i pogardy dla faszystów.
Po tym co widzieli Niemcy nie byli dla nich ludźmi.