Mówiono o nich, że są pijakami, analfabetami i syfilitykami. Ich zajęcie było otoczone niemal powszechną pogardą. Płacono im marnie i źle ich traktowano - a jednak wciąż znajdowali się nowi chętni. I to oni zbudowali potęgę Wielkiej Brytanii.
„Panuj Brytanio, Brytanio panuj nad falami” – słowa nieoficjalnego hymnu Wielkiej Brytanii najlepiej oddają to, co działo się na morzach i oceanach od XVIII wieku. Flota brytyjska bezapelacyjnie rozstawiała inne nacje po kątach (a raczej brzegach), napełniając naród dumą. A jednak te same osoby, które rozwodziły się nad morską potęgą swego kraju, jednym tchem utyskiwały na… tych, bez których ten sukces nie byłby możliwy. Na marynarzy.
W 1869 roku brytyjscy dyplomaci w miastach portowych na całym świecie przygotowali na zlecenie Izby Handlowej sprawozdanie na temat załóg rodzimych statków. Najczęściej używanym określeniem okazał się nie tyle wilk morski, co „pijak”, zaraz po nim „syfilityk”, „niepiśmienny”, „nieuczciwy” i „niesubordynowany”. Reasumując, brytyjskiego marynarza postrzegano powszechnie jako… „zwykłe chlejące i pracujące zwierzę”. Opinię dyplomatów potwierdzał angielski pisarz Daniel Defoe zauważając, że „marynarze są okrutni w każdym swoim ruchu. Okrutnie klną, okrutnie piją, okrutnie trwonią pieniądze”.
Morze piwa dla każdego
Trzeba przyznać, że przynajmniej częściowo krytycy mieli rację. Ale akurat jeśli chodzi o picie, nie bez winy była polityka brytyjskiej marynarki wojennej (Royal Navy). Rozporządzenie odnośnie aprowizacji z około 1740 roku zakładało, że każdy marynarz tygodniowo powinien otrzymać nawet 7 galonów piwa, czyli prawie 32 litry. A więc dziennie wypijał nawet 4,5 litra złotego trunku!
Piwo to „spoiwo, które łączy ciało i duszę marynarzy w całość” – przyznawał na początku XVIII wieku pisarz ukrywający się pod pseudonimem Barnaby Slush. Co ciekawe, od połowy XVII wieku (po przejęciu od Hiszpanów Jamajki) przydział piwa niekiedy zastępowano rumem, a później grogiem.
Ten ostatni wynalazek, mieszanka wody z rumem z dodatkiem soku z cytryny, poza poprawą nastrojów marynarzy dzięki witaminie C przyczynił się do walki ze szkorbutem. Po wojnach napoleońskich marynarze otrzymywali już tylko grog. Zwyczaj ten utrzymał się na okrętach brytyjskiej marynarki wojennej aż do… 1970 roku!
Ilość spożywanych trunków nie oznacza jednak, że marynarze chodzili nieustannie pijani. Piwo, które zabierano na statki, miało 1–3 procent alkoholu. Było więc o wiele słabsze niż dziś. Czemu w ogóle ryzykowano i zabierano alkohol na pokład? Otóż woda podczas długich podróży po prostu się psuła. Nawet dziś napoczęta mineralna po paru dniach wydaje nieznośny zapach. Złocisty jęczmienny trunek dostarczał tymczasem również kalorii i… witamin, co przy dość jednostajnym menu było niezwykle ważne.
Owsianka zagryzana rekinem
„Anglicy, a zwłaszcza marynarze, kochają swoje brzuchy ponad wszystko” – pisał w połowie XVII wieku pamiętnikarz Samuel Pepys, swojego czasu odpowiedzialny za aprowizację floty. Smakosze nie mieli jednak czego szukać w Royal Navy. Podstawę wyżywienia stanowiły suchary, owsianka oraz solone mięso – wołowina oraz wieprzowina. To ostatnie godzinami moczono w wodzie, by w ogóle stało się z powrotem jadalne.
Z oczywistych powodów brakowało świeżych owoców i warzyw. Monotonię posiłków starano się przerwać, zdobywając świeże mięso w portach oraz łowiąc ryby. Nie wszyscy marynarze godzili się jednak na kulinarne nowinki. Niektórzy odmawiali na przykład jedzenia rekinów. Jak twierdzili, drapieżniki te jedzą ludzi, co oznacza, że spożywając je staliby się… kanibalami.
Zasady wyżywienia pozostawały praktycznie niezmienne przez wieki. Z monotonią kambuzowego jedzenia zmagał się jeszcze w 1878 roku pisarz Konrad Korzeniowski. Zanim jeszcze zdobył sławę i uznanie krytyków, służył jako marynarz na okręcie „Duke of Sutherland”. Jego standardowy dzień opisuje w książce „Joseph Conrad i narodziny globalnego świata” Maya Jasanoff:
Przerzucił nogi przez krawędź koi i z piętami obolałymi po nocnym podgryzaniu przez szczury wspiął się po kapie. Szybkie płukanie i przetarcie szmatą, potem do kambuzy, by nabrać kilka chochli szarej owsianki z cebrzyka. Oparł się o żagielkoję, żeby zjeść i przełknąć kawę z blaszanego kubka.
Mimo tych niedogodności warto podkreślić, że jeśli marynarze trafili na uczciwego szypra, który nie kradł przy aprowizacji, a jedzenie się nie popsuło – o co było łatwo w wilgotnych i zatęchłych ładowniach – spożywali nawet do 5000 kcal dziennie. To o wiele więcej niż dzisiejsza norma dla pracującego fizycznie mężczyzny, która wynosi do 4500 kalorii.
Marynarze harowali jednak po 12 godzin. Nic dziwnego, że potrafili zbuntować się z powodu niedoboru pożywienia. W latach 1740–1820 odnotowano aż 62 rewolty. 13 procent z nich wybuchło z powodu złej aprowizacji. Powodem niezadowolenia numer jeden było zbyt brutalne traktowanie.
Kot do bicia
Oficerowie dysponowali szerokim arsenałem kar cielesnych. Do najpopularniejszych należała chłosta. Wymierzano ją budzącym grozę „kotem o dziewięciu ogonach” – pejczem o dziewięciu końcach, który dosłownie masakrował grzbiet nieszczęśnika. Od 1750 roku maksymalną karą było 12 uderzeń, ale, jak twierdził okrętowy lekarz z epoki, to wystarczyło, aby plecy „były spuchnięte jak poduszka w kolorach czerni i granatu”.
Z wymierzania kary robiono publiczne przedstawienie, żeby maksymalizować efekt odstraszający i edukacyjny. Całą załogę gromadzono na pokładzie – oficerów i marynarzy osobno. Ofiarę rozbierano od pasa w górę i przywiązywano do masztu lub takielunku. Złodziei przeganiano przez szpaler marynarzy, czekających na nich z batami lub kawałkami liny. Leniwi lub zbyt wolno pracujący mogli natomiast znienacka otrzymać pojedyncze „zachęcające” uderzenie liną – tak zwany starter.
Do najgorszych przewinień należały zaśnięcie na służbie, niesubordynacja oraz… brak higieny. Królewska Marynarka Wojenna miała obsesję na punkcie czystości. Usiłowano w ten sposób zwalczać plagę szerzących się na pokładzie chorób, takich jak dyzenteria czy tyfus. Z obowiązku nieustannego szorowania pokładu zwolnieni byli tylko nieliczni marynarze, między innymi ci pracujący na żaglach. Stale tropiono też tych, którzy załatwiali się poza wychodkami na pokładzie.
Nie na wiele się to zdało. Jak pisze w książce „Joseph Conrad i narodziny globalnego świata” Maya Jasanoff, również Korzeniowski „poznał szczególny fetor podpokładzia, lepki i zatęchły, który najlepiej zwalcza się paleniem fajki albo całkowitym zatkaniem nosa”. Wynikało to nie tylko z pokątnego opróżniania pęcherza, ale również z niezbyt częstego mycia ciała oraz niedostatecznego wietrzenia.
Więzienie z możliwością utonięcia
Surowej dyscypliny oraz słabych warunków bytowych nie rekompensowało wynagrodzenie. Jak pisał w 1776 roku w „Bogactwie narodów” Adam Smith, przeciętny marynarz floty handlowej wypływający z Londynu mógł liczyć na pensję wysokości 21–27 szylingów miesięcznie. W tym samym czasie robotnik zarabiał 40–45 szylingów. W innych portach stawki dla wilków morskich były nawet niższe.
Na jeszcze mniejsze uposażenie mogli liczyć marynarze Royal Navy, co zresztą doprowadziło do buntu w 1797 roku. Nic dziwnego, że doktor Samuel Johnson, angielski pisarz i leksykograf, zauważał, że „żaden człowiek, wystarczająco pomysłowy, by samego siebie nie zamykać w więzieniu, nie zostanie marynarzem; życie na statku jest bowiem życiem w więzieniu, z dodatkową możliwością utonięcia”.
Skąd więc brali się marynarze? Część z nich wybierała tę profesję, kontynuując rodzinną tradycję. Inni dawali się porwać żądzy przygody. Morze oferowało podróż w nieznane, egzotyczne lądy, męską przyjaźń, a także… umożliwiało awans społeczny.
Wystarczy wspomnieć, że sam James Cook urodził się jako syn rolnika. Swą karierę na morzu zaczynał jako zwykły marynarz. Skończył jako wielki odkrywca i kapitan w służbie Jego Królewskiej Mości. Z kolei Konrad Korzeniowski zatrudnił się na statku niemal bez znajomości angielskiego. On również dochrapał się kapitańskiego patentu. Takie historie nie były rzadkością.
Royal Navy miało jeszcze jeden sposób na uzupełnienie stanu załóg. W 1793 roku sformalizowano tak zwaną Impress Service, czyli służbę werbunkową. Sęk w tym, że werbownicy nie tyle namawiali młodzieńców do wstąpienia do marynarki, ile porywali ich z ulic. Chcieli w ten sposób uzupełnić szeregi floty, która w czasie wojny potrzebowała nawet 60 tysięcy dodatkowych rąk do pracy. Najbardziej pożądani byli mężczyźni, którzy mieli już doświadczenie we flocie cywilnej.
Dochodziło nawet do tego, że werbownicy napadali na okręty handlowe i uprowadzali członków załóg! Ten drakoński system zniesiono dopiero w 1833 roku. Wówczas na morzu pozostali już tylko ci, którzy chcieli.
Bibliografia:
- Maya Jasanoff, Joseph Conrad i narodziny globalnego świata, Wydawnictwo Poznańskie 2018.
- E. Koczorowski, Ludzie od masztów i żagli, Krajowa Agencja Wydawnicza 1986.
- Andrew Lambert, War at sea in the age of sail, 1650–1850, Harper 2005.
- B. Lavery, Shipboard life and organisation, Navy Records Society Publications 1998.
KOMENTARZE (4)
Bardzo ciekawy artykuł.
„Morze oferowało podróż w nieznane, egzotyczne lądy, męską przyjaźń”
Czyli zawód ten był atrakcyjny dla homoseksualistów.
The history shows that the fate of the sailors was not only full of adventure, but also a lot of trouble. This profession is despicable in some cases.
Chcącym zgłębić temat polecam również książkę „Z Eskulapem Na Morzu”.