„Wśród narodów cywilizacji zachodniej panuje przekonanie, że istnieje tylko jedna właściwa pozycja podczas aktu płciowego, że wszelkie inne odmiany są nieprzyzwoite i nie wypada nawet o nich wspominać” – pisał w 1935 roku seksuolog William Martin. I podkreślał, że najwyższa pora obalić ten archaiczny przesąd.
Martin należał do garstki najbardziej postępowych specjalistów od seksu. Na początku XX wieku w środowisku lekarskim wciąż dominowali delikwenci przekonani, że szukanie urozmaiceń w życiu miłosnym prowadzi nie tylko do rozpusty, ale wręcz do wyniszczenia organizmu. Przykładowo autorzy pracy Samogwałt (onanizm) u mężczyzn i kobiet z 1908 roku przyrównywali seks w jakiejkolwiek innej pozycji niż tradycyjna do masturbacji – najgorszej plagi trapiącej ludzkość.
Pierwszy pan od seksu
Wojnę takim poglądom wypowiedział w dwudziestoleciu międzywojennym Theodoor Hendrik Van de Velde, autor Małżeństwa doskonałego – pierwszego we współczesnej Europie podręcznika seksu, zawierającego szczegółowy przewodnik po erotycznych technikach i pozycjach. Z pozoru była to książka, jakich wiele.
Tylko w języku polskim w epoce międzywojennej ukazało się przynajmniej paręnaście zbiorów porad dla nowożeńców i drugie tyle – kompendiów z zakresu życia seksualnego. Ale ich autorzy mogli co najwyżej marzyć o sukcesie na miarę van de Veldego.
Pierwsza edycja Małżeństwa doskonałego wyszła po niemiecku w 1926 roku, momentalnie zawojowując rynek wydawniczy. Do 1932 roku dodrukowywano ją czterdzieści dwa razy. Nie zaszkodził jej ani fakt umieszczenia w Indeksie Ksiąg Zakazanych, ani słowa oburzenia napływające z całego świata. W wersji angielskiej wydań było ponad czterdzieści, a sprzedanych egzemplarzy siedemset tysięcy. Pierwsze wydanie polskie ukazało się już w roku 1935.
Co zrobić, aby rozkosz była trwała?
Holenderski lekarz rozpoczął krucjatę przeciw ciemnocie, a w imię trwałości małżeństwa. Przekonywał, że bez urozmaiceń w sypialni żaden związek sobie nie poradzi. „Wszelka rozkosz, co stwierdzili już starożytni (…), może wtedy być trwała, gdy nie jest jednostajna. Z tego punktu widzenia więc ma omawiana tutaj sprawa bardzo duże znaczenie dla szczęścia małżeńskiego” – pisał.
W tym samym tonie wypowiadał się także wspomniany już William Martin, autor książki Racjonalne życie płciowe. Wyjaśniał, że „bardzo poważne względy higieniczne przemawiają za wypróbowaniem szeregu innych pozycji”. To charakterystyczna argumentacja. Propagowana w epoce międzywojennej „technika miłosna” miała wybitnie pragmatyczny wydźwięk.
Seks bardzo pragmatyczny
Chodziło o polepszenie kondycji małżeństw, o ułatwienie procesu zapłodnienia, ochronę w okresach choroby. I dopiero na ostatnim miejscu – o fizyczną przyjemność. Holenderski ginekolog zwracał na przykład uwagę, że „ułożenie, pozwalające na wytrysk nasienia w głębi pochwy, sprzyja natychmiastowemu wtargnięciu plemników do macicy”.
Ten sam skutek miało nieść ze sobą „pozostawienie po akcie członka przez pewien czas w pochwie”. Na szczęście wśród tych wywodów nie zapomniał zupełnie o erotycznej stronie zagadnienia:
Intensywność rozkoszy jest w znacznej mierze zależna od ułożenia przy spółkowaniu. Zależność ta zresztą jest wieloraka, gdyż jakość podniet i miejsca ich działania zmieniają się jednocześnie z ułożeniem ciał przy stosunku. (…) Skala odmian rozkoszy spółkowania jest więc bardzo duża.
Mimo to seksuolodzy podkreślali, że większość par wcale nie decydowała się na eksperymenty. William Martin o „ułożeniu normalnym” pisał, co następuje:
„Pozycja leżąca – mężczyzna na kobiecie – jest naturalną pozycją ludzi podczas spółkowania. Zdarza się jednak często, że wskutek stałego stosowania tej samej pozycji następuje przesyt”.
Van de Velde zgadzał się, że jest to technika stosowana przez wszystkich. Mimo to zdecydował się szczegółowo ją opisać: „Kobieta leży na grzbiecie z lekko zgiętymi i rozsuniętymi udami. Mężczyzna leży na kobiecie, przy czym nogi jego znajdują się między jej nogami. Mężczyzna stara się zmniejszyć ciężar swego ciała, opierając się łokciami i kolanami na materacu”.
.
Werdykt był taki, jak można by się spodziewać: „Podniety powstające przy »normalnym« stosunku, w położeniu »normalnym«, u »normalnie« pobudliwych małżonków – są »normalne«, to znaczy przeciętne (…). Intensywność rozkoszy jest również przeciętna”.
Prawdziwych fajerwerków należało szukać gdzie indziej, to już jednak temat na osobny artykuł. Poszczególne pozycje i techniki seksualne, a także afrodyzjaki, środki na potencję i specjalne akcesoria erotyczne będziemy przedstawiać w kolejnych odcinkach serii „Przedwojenna szkoła seksu”. Pochylimy się także raz jeszcze nad samym określeniem „pozycja misjonarska”. W latach 20. i 30. nikt go nie używał, bo jeszcze nie istniało. Zostanie wynalezione zaraz po II wojnie światowej… i to za sprawą pewnego polskiego antropologa.
Źródło:
Artykuł powstał w oparciu o literaturę i materiały zebrane przez autora podczas prac nad książką pt. Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce. Pozycja ta ukazała się jako pierwsza książka pod marką „Ciekawostek historycznych”.
KOMENTARZE (8)
Odnośnie pozycji misjonarskiej – nazwa powstała w Indiach tuż po przypłynięciu tam misjonarzy. Miejscowym w głowie się nie mieściło, jak delikatna i mała kobieta może być pod wielkim i ciężkim mężczyzną. A tylko europejczycy stosowali te pozycje.
Obawiam się, że jesteś w zupełnym błędzie :). To polski wynalazek, nie indyjski. Ale wrócimy do tego tematu w maju.
Obawiam się, że to ty jesteś w zupełnym błędzie, a do tego z wyższością poprawiasz innych.
In the late 1960s and early 1970s „the missionary position” became widespread as a technical expression for face-to-face man-on-top sexual intercourse. It was accompanied by standard (and undocumented) stories as to the origin of the expression, stories featuring missionaries and either Polynesians, Africans, Chinese, Native Americans, or Melanesians. (…) My book, tentatively titled Missionary Positions: Christian, Modernist, Postmodernist will examine published accounts of the origin of the expression „missionary position” and will provide evidence that the expression and accompanying legend originated in Alfred Kinsey’s (mis)reading of Malinowski.
Robert J. Priest, Missionary Positions: Christian, Modernist, Postmodernist
Tytul bardziej chwitliwy niz zawartosc
Mój boże, będziecie sie kłócili o pozycję misjonarska? Serio? Jakie to ma znaczenie?
Wazne zeby bylo milo :-) a to zalezy od wielu innych CECH niz jedynie pozycja O:-)
Szczerze mówiąc to jest najlepsza, bo kobieta najwięcej czuje, członek jest najgłębiej, a do tego czuje się swojego kochanego partnera ;) Wiec jakby kto nie pluł na tę pozycję, zawsze będzie najbardziej „odczuwalna” ;)
Popieram w zupełności Kobietę – wg mnie to najlepsza pozycja, bo członek idealnie drażni tzw. punkt G a poza tym w trakcie jest stymulowana również łechtaczka wiec zdąża się że kobieta ma dwa rodzaje orgazmu w czasie jednego stosunku. Dla niedowiarków – wiem to z autopsji :-). No i to bezcenne uczucie całkowitego oddania się swojemu mężczyźnie – boskie :-)! Żadna inna pozycja nie zapewnia tego wszystkiego na raz więc pozostałe będą zawsze jako urozmaicenie a pozycja klasyczna będzie ponadczasowa.
@Kobieta Bis: Droga Pani, pokazuje Pani, że można dyskutować o seksie w sposób całkowicie normalny, bez wulgaryzmów i bez zakłopotania. A skoro zapewnia Pani, że wie to „z autopsji”, ufamy Pani na słowo ;) Co do klasyki – nie bez powodu jest klasyką :)