Zanim nas pognano do przodu, machnąłem ręką: „Mama, zobaczymy się w środku”. Na rampie widziałem ją ostatni raz. Wśród oficerów w czarnych mundurach esesmańskich, którzy dokonywali selekcji, był ten okropny „lekarz” Mengele. Pochylił się nad mamą. Myślę, że byłaby możliwość, że matka z trzema córkami w Auschwitz-Birkenau by przeżyła. Tak się nie stało.
W muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu spotykamy się w październiku 2019 roku – jubileuszowym. Mija 75 lat od likwidacji getta w Litzmannstadt i ostatniego transportu, który wyruszył ze stacji Radegast w kierunku obozu.
Leon przylatuje ze Sztokholmu na trzy dni. Specjalnie dla harcerzy, którzy przyjechali z wycieczką szkolną z Łodzi. Ma też wywiad dla bawarskiej telewizji i jeszcze kolejny… Zajęty, w biegu. Znajduje czas, żeby pojechać ze mną do Brzezinki na miejsce byłego obozu. Po fabryce śmierci niewiele zostało: budynki komendantury, kilka baraków, zgliszcza krematoriów. Ale są tory i rampa, na której odbywała się selekcja. Zatrzymujemy się koło bydlęcego wagonu. Leon mówi, że dokładnie takim był transportowany z Litzmannstadt.
Sposób na ocalenie życia
W czasie zwiedzania towarzyszy nam doktor Maria Martyniak z muzeum. Weintraub opowiada, że umieszczono go w byłym obozie cygańskim w baraku numer 10. Nie ma po nim śladu. Po lewej stronie, patrząc w kierunku dzisiejszego pomnika pamięci, widział kominy krematoriów, po prawej był obóz kobiecy.
Docieramy do jednego z nielicznych zachowanych baraków i Leon po raz pierwszy od września 1944 roku do niego wchodzi. W skupieniu obserwuje prycze, a ja widzę, jak się zmienia: jego twarz zastyga, widać na niej przerażenie, cały kuli się w sobie, jakby chciał się stać mimo swojego niewysokiego wzrostu jeszcze mniejszy. Czy odzywa się w nim pamięć ciała? Jego sposobem na ocalenie życia było stać się niewidzialnym, skurczyć się, nie zwracać na siebie uwagi.
Maria Martyniak oprowadza nas po baraku sanitarnym. Leon nie pamięta, że otwierano go tylko przed apelem porannym i wieczornym. Znajdowało się w nim koryto z wodą, w którym dało się zmoczyć ręce, odświeżyć twarz. Ręcznika ani mydła więźniowie nie mieli. Dla więźniów przygotowano też obrzydliwe latryny. Poza wyznaczonymi godzinami dostępu do ubikacji nie było, w barakach mieszkalnych przy wyjściu z tyłu stały wiadra na fekalia, z których mogli korzystać nocą. Zaskakujące, ale z kilku tygodni, które spędził w Birkenau, niewiele zapamiętał.
Oboje mieszkamy w Centrum Dialogu i Modlitwy, w Oświęcimiu. Następnego dnia siadamy przy stoliku w lobby, włączam dyktafon. Co chwila ktoś nam przerywa, podchodzi, pyta, czy Leon był więźniem, a słysząc twierdzącą odpowiedź, ściska mu ręce, robi zdjęcie. Weintraub jest serdeczny, choć widzę, że wymiana uprzejmości sporo go kosztuje. Gdy udaje nam się znaleźć ciche miejsce, przeprasza, ale z dzisiejszego wywiadu wiele nie będzie. Wizyta w baraku była dla niego wstrząsem. Odżyły wspomnienia, z którymi jego racjonalny mózg dawno temu się uporał.
Czytaj też: „Leżą na zapchlonej, niemal gołej podłodze”. Piekło polskich dzieci w trakcie II wojny światowej
„Tu się nie przychodzi, żeby żyć”
Twój pierwszy obraz z fabryki śmierci z sierpnia 1944 roku?
Na rampie były krzyki: kobiety w prawo, mężczyźni w lewo, i do przodu, do przodu. Biegiem. Dookoła jakieś dziwne postacie, jakby w piżamach, w prążki szaro-niebiesko-białe. Ja miałem plecak na ramionach, ktoś mi go wyrywa. Krzyczę: „Ale ja mam tam znaczki!”. Ich zbieranie to była moja pasja, podobnie jak kino i książki, zabrałem więc ze sobą klasery. I widzę pochylającą się nade mną pociągłą twarz, blade oczy i głos: „Tu się nie przychodzi, żeby żyć”.
Jeszcze nie byłem świadomy oszukaństwa, więc moją pierwszą reakcją było: „Co on wygaduje, przecież mamy zacząć nową pracę, w nowym miejscu. Co on mówi, że tu nie można żyć?”. Ale nagle, kiedy biegniemy, widzę kątem oka słupy i druty kolczaste. Poza tym białe, porcelanowe izolatory. Pracowałem jako elektryk w getcie, stało się dla mnie oczywiste, że druty są pod prądem. Drut kolczasty i ogrodzenie pod prądem?! Gdzie ja wylądowałem?
To był kolejny wstrząs, który spowodował, że się zamknąłem jak muszla. Jest w medycynie pojęcie katatonii – człowiek słyszy, widzi, czuje, ale ma wyłączoną wyższą czynność mózgową, prawie nie myśli. W podobny stan zapadłem po przyjeździe do obozu. To była reakcja samoobronna. Gdyby świadomie pojąć to, co z nami zrobiono, to by człowiek nie wytrzymał psychicznie.
Na rampie zobaczyłem kciuk esesmana, który kierował: w prawo życie, czyli zdolny do pracy, w lewo śmierć. Byłem drobniutki, ale smukły, wyprostowany. Zobaczyłem kciuk w prawo.
Ludzkie odruchy
Co stało się z mamą i siostrami?
Zanim nas pognano do przodu, machnąłem ręką: „Mama, zobaczymy się w środku”. Bo wierzyłem, że coś w środku musi być. Widzę ją przed oczami: biała bluzka, granatowy kostium, jeszcze miała trochę różu na policzkach. Na swoje pięćdziesiąt cztery lata wyglądała młodo. Na rampie widziałem ją ostatni raz. Siostry mi po wojnie opowiadały, że wśród oficerów w czarnych mundurach esesmańskich, którzy dokonywali selekcji, był ten okropny „lekarz” Mengele. Pochylił się nad mamą, była mojego wzrostu, trochę okrąglutka, bardzo sympatyczna, ciepła, z miłym uśmiechem.
Nigdy nie słyszałem ostrego słowa z jej ust. Mama coś odpowiedziała, pewnie po niemiecku, on skinął kciukiem w prawo. Myślę, że byłaby możliwość, pewna szansa, że matka z trzema córkami w Auschwitz-Birkenau by przeżyła. Tak się nie stało. Ciocia Ewa, ta, z którą mieszkaliśmy w getcie, została skierowana na lewo, a ona kurczowo trzymała swoją siostrę za rękę. Mama poszła za nią i tego samego dnia obie trafiły do komory gazowej. Zamordowano je.
Moje trzy siostry po krótkim pobycie w Auschwitz-Birkenau zostały wybrane do pracy. Wylądowały w Mühlhausen, w fabryce broni. Byli tam brygadziści, nadzorujący produkcję, dwóch volksdeutschów. Mówili po polsku. Lola, mimo że bez włosów, w skromnej sukience, była piękną dziewczyną. Mam jej zdjęcia z września 1945 roku z Bergen-Belsen. Volksdeutsche mieli ludzkie odruchy, podtykali im jedzenie. Ciężko pracowały, ale miały łóżka i warunki bez porównania lepsze niż te, w których ja musiałem żyć.
Czytaj też: Kawa, tort i… gulasz z owczarka niemieckiego. Jak wyglądał jadłospis więźniów obozów koncentracyjnych?
Odczłowieczenie
Zostałeś sam w środku piekła.
Po selekcji – to było dla mnie nowe słowo – zaprowadzono nas do jednego z budynków. Był dziwny, podłużny, z kominem w obu końcach. Do ścian przymocowano belki, co dwa metry umieszczono pierścienie – jak się potem dowiedziałem, to były dawne stajnie, a pierścienie służyły do mocowania koni.
Na środku, między paleniskami z kominami, znajdował się niewysoki, ceglany murek, nim szło ciepłe powietrze, którym ogrzewano barak. Przyszedł dobrze ubrany i wyglądający mężczyzna w średnim wieku. Chodził w obie strony po murku. Nakłaniał najpierw łagodnym głosem, potem namawiał, wreszcie groził, że jeśli ktokolwiek schował w otworach ciała złote dolary, monety, kosztowności czy papierowe dolary zawinięte w prezerwatywę, a rentgen to wykryje, będzie surowo ukarany.
Pamiętam dobitnie pierwszą reakcję. Ukarany? A to, co teraz nas spotyka, nie jest dostateczną karą? To był pierwszy etap tego, co nazywam odczłowieczeniem: proceder przyjęcia więźniów do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau.
Potem zaprowadzono nas do łaźni, musieliśmy oddać wszystko, co osobiste. Kolejność mogła być inna, możliwe, że moment odbierania kosztowności był na końcu. Wzięliśmy szybki prysznic. Po nim czekała grupa więźniów z maszynkami do strzyżenia włosów. Ustawiła się długa kolejka przed każdym, ale szło szybko. Golili głowy, podbrzusze i pod pachami. Czasem i kawałek skóry wyrwali. Dalej siedzieli więźniowie i mieli oleistą maź, cuchnącą fenolem czy karbolem. Zamaczali w niej coś, co przypominało mop, jakim dzisiaj myje się podłogi, i tym smarowali wygolone miejsca. Okropnie paliło, krzyczeliśmy z bólu.
Przy wyjściu z budynku kolejni więźniowie rzucali ubrania: kurtka, koszula, spodnie, potem pokazywali palcem na stos drewniaków. Ja dostałem spodnie, w których zmieściłoby się dwóch takich chłopaków jak ja. Inni tak samo: wysoki trafił za małe spodnie. Zaczęła się więc wymiana. Dopiero po tym procesie odczłowieczenia, odjęcia nam wszelkich atrybutów i cech ludzkich, zostaliśmy rozdzieleni po barakach.
Mnie jako młodego przydzielono – o ile dobrze pamiętam – do bloku numer 10 w Birkenau, który znajdował się na miejscu byłego obozu cygańskiego na tak zwanym polu cygańskim. Żeby zrobić miejsce dla Żydów z getta w Litzmannstadt, Niemcy w jedną noc na początku sierpnia wymordowali prawie trzy tysiące Romów.
Barak był przeznaczony dla czterystu więźniów, ilu było w rzeczywistości, nie wiadomo. Stały tam dwadzieścia cztery prycze, każda miała trzy piętra, na nich spało po dziesięć osób. Pamiętam, że po lewej stronie, patrząc od wyjścia, były budynki z wysokimi kominami, z których okrągłą dobę, dzień i noc, walił ciemny, ciężki, gęsty, cuchnący spalonym mięsem dym. Po prawej stronie za drutami kolczastymi widziałem kobiety.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Leona Weintrauba i Magdy Jaros „Pojednanie ze złem”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Bellona.
KOMENTARZE (1)
Brak komentarzy to najlepszy komentarz.