Hitlerowski obóz prewencyjny dla młodzieży przy ul. Przemysłowej w Łodzi nie bez powodu bywa nazywany Małym Oświęcimiem. Ocalałe dzieci wspominały dramatyczne warunki, przymusową pracę ponad siły i wyjątkową brutalność nadzorców. Najgorsza miała być Genowefa Pohl vel Eugenia Pol. Choć ona sama utrzymywała, że jest niewinna. Tak broniła się przed sądem...
Dostałam karteczkę i poszłam na ulicę Przemysłową, gdzie w domu poprawczym – tak, byłam do końca przekonana, że to był zakład poprawczy – miałam pilnować i nadzorować pracę polskich dziewczynek. Wiedziałam, że jestem nadzorczynią, zastępcą Sydonii Bayer, nie funkcjonariuszką policji. Na bramie była tablica: „Polen-Jugendverwahrlager”. Dopiero teraz, blisko 30 lat po wojnie, dowiedziałam się, że to nie był zakład poprawczy, tylko obóz.
„Jeżeli biłam, to tylko na polecenie”
Nie nosiłam munduru ani furażerki, bo dla mnie to była hańba. Nie miałam broni ani żadnego przeszkolenia, nawet z obrony przeciwlotniczej. Jak nadlatywały samoloty, to wchodziliśmy w kartofle, kładliśmy się w bruzdy. Nie było alarmów lotniczych, wyprowadzania dzieci w nocy na plac.
Najmłodsze dzieci miały dwa lata, najstarsze szesnaście. Ich rodzice zwykle byli już w obozach koncentracyjnych. Za to, że byli partyzantami albo komunistami. Za to, że nie chcieli przyjąć volkslisty albo walczyli z Niemcami. Dzieci uznawane przez Niemców za bezdomne albo przyłapane na kradzieży. Bayerowa mówiła mi, że ten obóz zbudowano jako zakład wychowawczy dla dzieci, aby przystosować je do pracy i uległości Niemcom. Znam przypadki, że jeśli ktoś z rodziny podpisał volkslistę, dziecko natychmiast zwalniano.
Dziewczynkom obcinano włosy, ale mnie też obcięto. Musiałam nosić turban.
Przysięgam przed Bogiem, że nikomu nie robiłam krzywdy. Że mało biłam dzieci. Jeżeli je biłam, to tylko na polecenie i tak, aby nie zrobić im wielkiej krzywdy. Nie miałam sumienia. Codziennie nosiłam rózgę, ale tylko po to, żeby Niemcy nie widzieli, że jestem za dobra. Uderzałam nią lekko, aby nie bolało. Albo biłam obok, w drewno, w taboret, w deskę, po własnym kolanie, a nie w ciało.
Dziewczynki chciały, abym to ja wykonywała karę chłosty, bo mówiłam im, aby coś sobie podkładały, na przykład sweter, albo wręcz dawałam im poduszkę. Dziewczynki udawały, że je boli, krzyczały, aby wszyscy myśleli, że je biję. Kazałam im oczy moczyć wodą, żeby inni widzieli, jak niby płakały. Modliłam się w duchu, żeby się wszystko udało. Fuge, widząc mokrą twarz, mówił: „Widzisz, nie będziesz w pracy spała”. Potem ukarane dziewczynki szły za stodołę i śmiały się do łez.
„Czasami trafiały do karceru”
Byłam dla nich dobra. Organizowałam im wycieczki do lasu. Starałam się, żeby nie cierpiały od robactwa. Zostawałam po dyżurze, aby wysmarować ich łóżka dezynfekującym płynem. Wyszukiwałam im w głowach wszy, aby nie dostały batów. Często podczas snu moczyły się. Jak to tylko zauważyłam, budziłam je. Nieraz były zazdrosne, że jednej dałam pożywienie, innej nie. Dla więźniarki Dolińskiej mój brat, krawiec damski, uszył sukienkę w kratkę. Chroniłam je, a one na moje imieniny robiły mi laurki. Ryzykowałam utratę pracy. Myślałam, że się uda. Robiłam to dla nich, a nie dla dobra Rzeszy.
Czasami trafiały do karceru, pokoiku w murowanym domku, ciemnicy bez okna. Nie było tam podłogi ani wody. Na cemencie stała tylko prycza ze słomą.
Dziewczynki pracowały: obierały ziemniaki, plotły koszyczki, tworzyły kompozycje kwiatowe, prostowały igły. Sama z nimi te igły prostowałam. W szwalni szyły ubrania, ładownice, chlebaki, dziergały dziurki przy paskach do masek gazowych. Nie uczyły się. Nic nie wiem o tym, aby wywożono je do domów publicznych. Bayerowa wybierała je natomiast na zniemczenie, do „domu rasy”. Wysyłano je do rodzin niemieckich.
W marcu, po epidemii tyfusu, wyjechałam na kilka miesięcy do Dzierżąznej pod Zgierzem, żeńskiej filii łódzkiego obozu, piętnaście kilometrów od Łodzi. Jej komendantem był Hans Heinrich Fuge. Mieszkał w dworze dawnego folwarku, a ja – z drugą nadzorczynią, Rösler – w szkole, w pokoiku na górze. Na dole były dziewczynki.
Bardzo się cieszyłam, bo dziewczynki nie były tam zamknięte, nikt ich nie pilnował, furtka była otwarta. Szkołę ogradzała siatka z drutu. Wokół był las. Piękna okolica. Dziewczynki pieliły warzywa, zbierały kamienie z pola, robiły paski do plecaków. Ale czemu to miało służyć? Nie wiem.
„Zawsze się tak składało, że zwyciężałam”
Ukarałam karą piętnastu batów Marię Delebis. Ale nie miała poprzecinanej skóry, tylko zaczerwienienia. Za co ją zbiłam? Za niewdzięczność! Dałam jej chleb i drobiazgi na imieniny, myślałam, że nikomu nie powie, a ona narozrabiała. Doniosła. Fuge krzyczał na mnie od szóstej rano. Jak śmiem rozdawać chleb więźniarkom?! Myślałam, że mnie rozszarpie. Że od tego krzyku rozpadnie się cała szkoła.
Skonfrontowano mnie z Delebis. Zaprzeczyła. Mówiła, że ukarałam ją za to, że dziewczętom przynosiła niedopałki papierosów. Nigdy nie widziałam, żeby dziewczynki paliły.
Inne nie były bite. Fuge robił nam wspólne zdjęcia. Zabrałam do Dzierżąznej gitarę, więc w niedziele, wolne od pracy, chodziłyśmy do lasu, śpiewałyśmy piosenki i tańczyły. „Och, jak przyjemnie kołysać się wśród fal”. „Smutno więźniarką być, w rękach gestapo żyć, na twardej sztubie spać, na apel stać, choć na chwilę zamknij drzwi i pozwól marzyć mi, ja wiem, że przyjdzie wnet ta wielka rzecz”. Albo: „Łączko, łączko, łączko zielona. Kto cię, łączko, będzie kosił, jak ja będę strzelbę nosił?”.
Urozmaicałam im czas. Organizowałam zabawy. Lubiłyśmy się bawić w podchody i króla. Jedna grupa miała swojego króla, druga mnie wybierała na króla. Zawsze się tak składało, że zwyciężałam.
W niedziele przyjeżdżali też do dziewczynek rodzice. Widzenia odbywały się w dość luźny sposób. Matka brała córkę i szły, gdzie chciały: do lasu, nad staw. Teren nie był zamknięty. W tym stawie dziewczynki łowiły ryby, stały w wodzie. Kiedyś latem przechodziłam przez pole, a one wołały do mnie: „Pani Geniu, ryby, ryby!”.
„Żyliśmy jak w rodzinie”
Ostatni dzień w obozie przy Przemysłowej? To było zimą, chyba w styczniu 1945 roku. Słyszałam dobiegające z oddali strzały, ale nie wiedziałam, co się dzieje. W nocy na mój wewnętrzny telefon zadzwonił Enders. Wezwał mnie do siebie, ale mówił po niemiecku, więc rozumiałam tylko podrzędne słowa. Kazał wchodzić do ciężarówki. Na ulicach Łodzi było cicho i pusto. Podjechaliśmy do łódzkiej policji kryminalnej. Oni tam weszli, ale ja już nie chciałam z nimi być. Uciekłam od nich. Poszłam prosto do swojego domu. Miałam na sobie szary żakiet i nieprzemakalny płaszcz. Mundur został w zakładzie poprawczym. Za bramą.
Dlaczego, Wysoki Sądzie, ci ludzie, po tylu latach, oskarżają mnie o straszne zbrodnie? Dlaczego szkalują? Może liczą na odszkodowanie od Polski za pobyt w obozie? Jak można oczerniać człowieka za to, czego nie zrobił? Nie wierzę, że byłe więźniarki mówią to same od siebie. Ktoś je do tego nakłonił?
Nie mogę sobie tego wytłumaczyć, bo przecież z tymi ludźmi żyliśmy jak w rodzinie. Nikt nie odczuwał przede mną lęku. To ja cierpiałam przez nich ze strony Bayerowej. A teraz taką mam odpłatę za swoje dobro. W 1946 roku prokurator podał mi rękę, więc nie wiem, dlaczego teraz jestem oskarżona. Niektórzy mówią, że niesprawiedliwie tutaj siedzę. Podczas wszystkich czynności procesowych czułam, jakby mówiono o innej osobie, nie o mnie. Świadkowie kłamią. Jest mi bardzo przykro, bo ja mówię prawdę. Tak jak było.
Zeznania ocalałych dzieci
Gertruda Skrzypczak: Kiedy jedna dziewczynka w izbie chorych jęczała z bólu, pejczem zerwała z niej koc, powiedziała po polsku „ty świnio” i pozdzierała jej z ciała strupy ze skórą. Weinhold leżała nieprzytomna, z uszu ciekła jej ropa, gniła. Wkrótce zmarła.
Kazimierz Stefański: Uderzyła mnie garnkiem w głowę. Do dzisiaj mam ślad.
Maria Prusinowska-Migacz: Dostałam paczkę żywnościową z domu. Pohl wezwała mnie do swojego pokoju. Powiedziała, że dostanę paczkę, jak przeczołgam się od drzwi wejściowych do jej stóp i wycałuję jej nogi. Nie chciałam, więc pobiła mnie kijem po ciele, szczególnie po głowie. W pewnej chwili złapałam kawałek ciasta leżący na stole i zaczęłam uciekać z pokoju. Kopnęła mnie w plecy tak silnie, że przewróciłam się na śnieg i rozgniotłam ciasto.
Zofia Jaworska: Biła, gdzie popadnie. W głowę, plecy, ręce, brzuch.
Nelly Pielaszkiewicz [w obozie Halina Pawłowska]: Wymagała, aby przechodzić obok „na baczność”, a zwracać można się było do niej wyłącznie po niemiecku: Bitte, Frau Aufsehrin.
Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska (uważa, że Genowefa Pohl była największym potworem w obozie): Na pierwszej rozprawie w Łodzi jedna z dziewczynek, już wtedy dorosła kobieta, podczas wprowadzania Pohlowej na salę sądową uderzyła ją w plecy butem, wysokim obcasem. Potem obstawa była skuteczniejsza, bo nas, jako świadków, wprowadzano wejściem bocznym.
Alicja Kwaśniewska-Krzywda: Bałyśmy się Pohlowej, drżałyśmy wiecznie, żeby nas nie dosięgła. Pohlowa… Potwór! Na pejczu miała końcówkę – jak uderzyła, to skóra pękała.
Alicja Molencka-Gawryjołek: Biła, kopała butami, a nawet uderzała cegłą. Za jedno słowo polskie albo za wzięcie zgniłego kartofla. Odbiła mi nerki. Bałyśmy się panicznie nawet jej wzroku.
Maria Wiśniewska-Jaworska: Potrafiła dziecko zamknąć w szafie na noc, a ono mdlało, bo nie miało dostępu powietrza. Mówiła do nas: „I tak wszystkie zdechniecie”.
Teodor Tratowski: Dzieci myjące się w balii zalewała tak bardzo gorącą wodą, że wyskakiwały im pęcherze na skórze.
Gertruda Skrzypczak: Zła, okrutna. Biła, czym popadło. Nigdy nie widziałam jej bez pejcza. Traciłyśmy przytomność.
Krystyna P.: Baliśmy się jej. Na patkach munduru miała znak SS, dwie błyskawice. Na nogach oficerki, a w ręku pejcz. Czasami pejcz nosiła w bucie. Biła nim za najmniejsze przewinienia albo bez powodu. Raz podczas posiłku wybierałam koleżance wszy. Pohlowa zaczęła bić mnie pejczem. Zasłoniłam twarz, ale proszę spojrzeć, nad prawym okiem mam bliznę.
Byłam też świadkiem, jak Pohl z Bayerową wybierały dziewczynki do wojskowych domów publicznych. Szukały jasnych i ciemnych blondynek, z niebieskimi i czarnymi oczami. Pohl tłumaczyła im, że będą miały dobrze, jedzenia w bród i nie będą ciężko pracować. Ładowano je potem na ciężarówki i wywożono z obozu. Przyszedł dzień, że wybrano i mnie. Nie chciałam, więc zostałam pobita.
Helena Leszyńska: Jak słyszę nazwisko Pohl, robi mi się słabo.
Wiesława Skibińska-Skutecka: Bicie sprawiało jej radość. Bijąc, śmiała się.
Gertruda Piechota-Górska: Była okropna. Biła wszystkim, nawet łyżkami do zupy. Biła i starsze, i młodsze dziewczynki, jak któraś się jej nie spodobała.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Jolanty Sowińskiej-Gogacz oraz Błażeja Torańskiego, „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi’, która ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka
KOMENTARZE (4)
Pamiętajcie na zawsze MARTWY NIEMIEC to dobry niemiec
Dostała 25 lat, a powinna dostać karę śmierci.
PS: Miała ona coś wspólnego z Oswaldem Pohlem?
Brakuje jednej podstawowej informacji w tym tekście. „Mały Oświęcim” w Łodzi ,graniczył z gettem dla żydów. Polskie dzieci ,które często uciekały z obozu ,były wyłapywane przez Żydowskich Policjantów ,którzy wydawali Polskie dzieci Niemcom. Tak jak Niemcy organizowali łapanki na dorosłych Polaków ,tak samo Żydowscy Policjanci których w Łodzi było 1200 ,organizowali łapanki na Polskie dzieci. Pomimo kolaboracji Żydowskich Policjantów z Niemcami ,Żydzi i tak zostali wywieziono do obozów zagłady przez swoich Niemieckich przyjaciół.
Na wiosnę 1943 żandarm niemiecki zabrał do obozu w Łodzi mojego wujka Mieczysław Tyjewskiego. Miał około 10 lat. Powiedzieli , że zabierają go na leczenie. Wujek nie wrócił już do domu , napisali, że zmarł. Bandyci. Babcia całe życie cierpiała z tego powodu.