W szlacheckiej Polsce bywało, że jedna i ta sama wieś miała dwóch właścicieli. Pomiędzy takimi częściami wsi trwała regularna wojna podjazdowa, w której wszystkie chwyty były dozwolone. I nie miało tutaj nawet znaczenia, że stroną konfliktu bywał ksiądz lub nawet małżonek!
Wieś jako pole bitwy. Codzienne formy przemocy i odwetu
Właściciele zwalczających się nawzajem części wsi prześcigali się w opracowywaniu coraz bardziej wymyślnych i nierzadko brutalnych – sposobów zaszkodzenia sąsiadowi. Przyjrzyjmy się więc temu, co znajdowało się w tym nietypowym „menu”. Napuszczanie chłopów adwersarza na niego samego lub siłowe przejmowanie cudzych poddanych było na porządku dziennym. Opornych po prostu bito. Gdy zaś z własnej inicjatywy szkodę „wrogowi” wyrządzali własni chłopi, przymykano na to oko.
Co ciekawe, niekiedy sami chłopi potrafili wykorzystywać takie animozje na swoją korzyść. Kiedy któryś był niezadowolony z dotychczasowego miejsca zamieszkania, mógł przenieść się do drugiej części wsi, gdzie przyjmowano go z otwartymi ramionami. Tego typu nielegalne de iure migracje bywały zresztą z góry zaplanowane, co przejawiało się chociażby w tym, że zamiast się procesować „stary pan” ostatecznie darowywał chłopa‑uciekiniera „nowemu panu”.
Wróćmy jednak do sposobów prowadzenia tej nietypowej wojny podjazdowej. Próbowano przekonywać zarówno własnych, jak i „wrogich” poddanych do niszczenia zasiewów – bezpośrednio lub poprzez wypas bydła – a także do demolowania zabudowy. Częstą praktyką było również podbieranie ziemi uprawnej. Wystarczyło zaorać granicę i obsiać zyskaną w ten sposób działkę po swojemu. Nierzadko zdarzało się też odbieranie konkurentom zwierząt gospodarskich. W jednym z takich przypadków jeden z poddanych ukradł z pola pięć owiec. W innym sam szlachcic, z pomocą swoich ludzi, uprowadził chłopu konia.
Przeczytaj także: Polska sarmacka – czyli jaka?
Dwór kontra plebania. Konflikty o władzę, ziemię i posłuszeństwo
Zdarzało się, że wieś była podzielona pomiędzy plebana a dziedzica. Miało to miejsce na przykład wtedy, gdy na jej terenie znajdował się kościół parafialny, a pleban posiadał własny folwark. Sytuację dodatkowo komplikował fakt ufundowania świątyni przez dziedzica lub jego rodzinę. W grę wchodziły także kwestie stanowe. O ile bowiem plebani wywodzili się zazwyczaj ze szlachty, o tyle wikariusze rekrutowali się z mieszczaństwa, a nawet spośród chłopów.
Co ciekawe, ślady dawnych podziałów bywają widoczne do dziś w nazwach miejscowości. Przykładem może być okolica Turku, gdzie znajdują się Szadów Księży i Szadów Pański.
fot.Adam Burakowski/East NewsWłaściciele zwalczających się nawzajem części wsi prześcigali się w opracowywaniu coraz bardziej wymyślnych i nierzadko brutalnych – sposobów zaszkodzenia sąsiadowi.
Przyjrzyjmy się konkretnemu przypadkowi. W parafii Stare Skoczewy sytuacja była typowa: dziedzic pełnił funkcję patrona kościoła. Pleban nie był jednak zadowolony z tego, jak szlachcic wywiązywał się ze swoich obowiązków. Na tym konflikty się nie kończyły. Ów dziedzic otwarcie obrażał duchownego na terenie plebanii, a ponadto bezprawnie zagarniał należącą do niego ziemię.
Podobnych przypadków można przytoczyć więcej. Bywało, że patroni kościołów nie tylko nie płacili dziesięciny, lecz także porywali lub bili poddanych plebana. Jak pisze Mateusz Wyżga w książce „Polska sarmacka. Historia zwykłych ludzi”, w Strońsku nad Wartą jeden z takich patronów zabraniał plebańskim chłopom wypasu bydła w swojej jurysdykcji, szczuł ich psami, gdy tylko pojawiali się na jego podwórzu lub gruntach, strzelał do księżego drobiu, a następnie zanosił ptactwo do własnej kuchni. Co więcej, napuszczał psy na samych księży, nachodził plebanię ze swoimi poddanymi i zagarniał cudze zbiory.
Przeczytaj także: Kiedy chłop pańszczyźniany miał wolne ?
Rodzinne wojny o wieś. Gdy małżeństwo i pokrewieństwo nie chroniły przed przemocą
Konflikty o wieś stanowią kolejny dowód na to, że czasem z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. A co dopiero wtedy, gdy wieś była podzielona pomiędzy małżonków, którzy nie potrafili się ze sobą porozumieć. Zdarzało się, że każde z nich mieszkało w innej części wsi i traktowało włości współmałżonka jak wrogie terytorium. W takich sytuacjach nakazywano własnym poddanym dewastowanie cudzych gruntów, a nawet bicie chłopów drugiej strony.
Przykładowo rotmistrz królewski Jan Długołącki ograniczał się do procesów sądowych z żoną, lecz w przypadku małżonków‑dziedziców wsi Chlebowo koło Bobrownik konflikt przerodził się w otwartą wojnę. Mąż najechał włości żony, spustoszył je, kazał pobić poddanych i ostatecznie wypędził ich z ziemi.
Konfiguracje rodzinne bywały zresztą różne. Wojewoda horodelski Tomasz Wydżga zarządzał częścią wsi w imieniu niepełnoletnich dzieci Elżbiety z Węgleńskich Wyżdżyny, wdowy po Kazimierzu Wyżdze. Czynił to jednak w sposób wyjątkowo brutalny: doprowadził do zranienia klaczy, wysłał chłopa z końmi aż do ziemi przemyskiej, nie wypłacał należności poddanym, utrudniał im pracę, a Elżbietę oraz chłopów obrażał i nękał psychicznie.
Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie
Wzajemne animozje w podzielonych wsiach często kończyły się w sądzie, choć zwykle tylko na chwilę. Spory trwały dalej, dostarczając pracy pisarzom sądowym, ponieważ wielu chłopów było niepiśmiennych. Akta skarg liczono nieraz w setkach metrów bieżących. Konflikty te wpływały także na samo funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości.
W Jamnicy na ziemi łęczyckiej sąd wiejski w jednej części wsi nie zdołał się odbyć, został bowiem przerwany najazdem dziedzica z drugiej połowy osady. Nierzadko panowie władający fragmentami wsi wykorzystywali sądy do walki z konkurentami, a sami poddani znajdowali w postępowaniach sądowych okazję, by nagłośnić doznane krzywdy.
fot.Rysunek Julisza Kossaka przedstawiający pojedynek na szable Wołodyjowskiego z Bohunem (domena publiczna).W szlacheckiej Polsce bywało, że jedna i ta sama wieś miała dwóch właścicieli. Pomiędzy takimi częściami wsi trwała regularna wojna podjazdowa, w której wszystkie chwyty były dozwolone.
Takie sytuacje zdarzały się nawet w obrębie jednej rodziny. Skonfliktowani bracia Jan i Stanisław Gawrońscy toczyli spory, w których uczestniczyli również ich poddani. Jeden z chłopów należących do Stanisława przebył około dziesięciu kilometrów, by w grodzie w Łęczycy złożyć skargę na Jana za pobicie.
Podczas rozpraw sądowych okazywało się zresztą, że – jak zauważa Mateusz Wyżga – rany odnosili wszyscy. Do sądu grodzkiego w Łęczycy przychodziła chłopka Małgorzata, żona Bartłomieja z Zieleniewa, pobita przez trzech chłopów z Kalędków we wsi Opiesin. Po niej stawiała się szlachcianka Jadwiga Bukowska, pokazująca poranioną rękę, a następnie drobny szlachcic Zygmunt Gacki w tej samej sprawie.
Ciekawy też widok przedstawiał czasem powrót z takich rozpraw, gdy emocje jeszcze nie opadały. Mijali się zatem skarżący i oskarżeni, w chłopskich furmankach i szlacheckich zaprzęgach, których pasażerowie klas wszelkich mieli na swoich ciałach siniaki, czy też brakowało im zębów. „Jak mijający się przeciwnicy wygrażali sobie jeszcze na odchodne pięściami, łypali na siebie spode łba podbitym okiem”. I tak do następnej rozprawy!
I tak do następnej rozprawy!

KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.