Bunt ten nie przybrał takich rozmiarów jak ten w amerykańskim więzieniu. Inne były też jego powody. Ale faktem jest, że więźniowie zakładu karnego w Bydgoszczy wzniecili rebelię przeciwko strażnikom. Wszystko zaś zaczęło się od postrzelenia jednego z więźniów.

Zaczęło się od dwóch osób: Andrzeja K. oraz jego współwięźnia, zaledwie 17-letniego Jacka Cieślewicza. Ten drugi został aresztowany za kradzież naczyń liturgicznych i wybitnie źle radził sobie w więzieniu. I to zarówno w kontekście kontaktów ze współtowarzyszami niedoli, jak i strażnikami. Jego słabość starał się zaś wykorzystać Andrzej K., aczkolwiek do własnych celów. Otóż zaczął go przekonywać, by spróbował uciec. Nie dlatego, że chciał ulżyć doli nastolatka. Po prostu chciał przetestować reakcję strażników na wypadek, gdyby sam kiedyś postanowił wyrwać się na wolność.
I w końcu nadszedł ten dzień: 5 września 1981 roku. Przyciśnięty psychicznie przez Andrzeja K. do muru, Jacek Cieślewicz podjął próbę. Podczas spaceru najpierw wspiął się po podmurowaniu, potem po siatce, by następnie puścić się pędem po dachach kolejnych budynków. Udało mu się nawet dotrzeć do sądowego ogrodu, ale tam jego ucieczka została nagle przerwana – serią z karabinu strażnika w wieżyczce. Kiedy aresztanci, którzy wcześniej zaczęli go dopingować, usłyszeli sygnał karetki, wiedzieli już, że z nastolatkiem nie jest dobrze. Przeżył, ale lekarz, który go operował, nie dawał mu nadziei na normalne funkcjonowanie.
Iskra, która wywołała bunt
O tym, że Jacek Cieślewicz przeżył, aresztanci się nie dowiedzieli. A przynajmniej nie od razu. Wpadli we wściekłość. Zaczęło się demolowanie budynku, wyrzucanie przez okna, czego się dało. Władze zakładu wiedziały, że to nie przelewki. Strażnikom wydano broń, wezwano też na pomoc milicję. Zatrzymani próbowali z kolei wezwać na pomoc opinię publiczną, krzycząc do ludzi przechodzących koło budynku: „ludzi mordują”, „strzelają do nas”. A trzeba pamiętać, że w 1981 roku w Polsce wrzało. Zresztą fala protestów przetaczała się również przez zakłady karne, gdzie osadzeni domagali się poprawy warunków życia. No i oczywiście narastał konflikt na linii władza – „Solidarność”.

Paradoksalnie sytuację uspokoili działacze tamtejszej „Solidarności”
Wezwania odniosły skutek. Pod aresztem rósł tłum ludzi – około 300 osób, które około 16:30 zaczęły szturmować bramę. Funkcjonariusze MO wciąż nie przybywali z odsieczą. Paradoksalnie sytuację uspokoili działacze tamtejszej „Solidarności”, którzy utworzyli kordon, by odgrodzić areszt od wściekłych ludzi na zewnątrz. Ale ci wściekli ludzie wewnątrz byli nie mniej groźni. W środku działy się już sceny dantejskie. Tak relacjonował to potem jeden z aresztowanych, o czym wspomina Tomasz Kozłowski:
„Najpierw zaczęło trzecie piętro, wyszli na hall. Zaczęli [walić] krzesłami, koje rozebrali i kojami wywalili drzwi, że takie kopuły wyleciały… Jak te kopuły wyleciały, to wychodzili. Kiedy krzyknęli, że góra wolna, to wtedy dół zaczął. […] Jak zobaczyli to oddziałowi, zaraz zamknęli dyżurki. Wtedy ci, co na kłódki zamykani byli, to je zaczęli odrywać, krzesłami walili w te kłódki. Kłódki pękały. Wydostali się”.
Przeczytaj także: Bunt w zakładzie karnym Attica
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta
Strażnicy niewiele mogli zrobić. Myśleli też zwyczajnie o własnym bezpieczeństwie. Użycie broni byłoby ryzykowne ze względu na wspomniany tłum ludzi. Nic więc dziwnego, że w końcu niektórym z aresztowanych udało się wydostać na wolność. Najpierw dotarli do magazynu. Powiązali ze sobą prześcieradła, aby opuścić się na podwórze sądu. Inni z kolei przez łaźnię dostali się do ogrodu. Koło godziny 19:00 zaczęła się ucieczka. Po drodze części z aresztantów udało się nawet zdobyć cywilne ubrania. A milicji dalej nie było.
Wieczorny dziennik telewizyjny również nie pomógł. W wyraźnie zmanipulowanej relacji wyolbrzymiono agresję ze strony szturmującego areszt tłumu, co wzbudziło w mieszkańcach jeszcze większą wściekłość. Ludzie wyszli z domów i ruszyli na miejsce. Całkowita liczba zgromadzonych sięgnęła niemal 2000 osób. „Solidarności” nie udawało się już panować nad sytuacją. Aczkolwiek aresztowani zażyczyli sobie, by to właśnie związkowcy pełnili rolę mediatorów pomiędzy nimi a władzami. Ucieczka zaś trwała w najlepsze.
W końcu jednak na miejscu pojawiły się uzbrojone oddziały milicji. Ich dotarcie wzbudziło częściową panikę. Niektórzy zaczęli uciekać spod zakładu. Milicja nawoływała do rozejścia się. Zapewne nie chcąc doprowadzić do eskalacji, ponownie w sprawę włączyła się „Solidarność”, a przede wszystkim Grażyna Kozimińska, która przekonywała dowódcę milicjantów do wycofania się. W międzyczasie solidarnościowcy utworzyli żywy łańcuch, by odgrodzić milicję od reszty. Ci ostatni, o dziwo, postanowili się jednak nieco cofnąć, lokując się na okolicznych ulicach. Co ciekawe, w tym samym czasie dalszych ucieczek zaprzestali także aresztanci. Liczba tych, którzy wybrali wolność, zamknęła się w 188.
Negocjacje na czas
Do całkowitego uspokojenia sytuacji jednak jeszcze trochę brakowało. Z wnętrzem budynku kontaktować się można było dzięki radiowęzłowi, który „zdobyli” aresztanci. Twierdzili, że chcą rozmawiać. Ponowili również wystosowane wcześniej przez wicewojewodę wezwanie do wycofania się. Było to słyszalne na zewnątrz i dopiero wtedy tłum ludzi zaczął wracać do domów. Tymczasem miały rozpocząć się negocjacje. „Solidarność” pomogła w sformułowaniu postulatów: poprawa warunków, górna granica okresu tymczasowego aresztowania oraz nietykalność dla tych, którzy brali udział w proteście. Działacze pomagali aresztantom również w samych negocjacjach, wyraźnie stając po ich stronie. Jednak negocjacji tych nie było dane stronom zakończyć.

Uzbrojone oddziały milicji wzbudziły częściową panikę / ilustracja poglądowa
Z Warszawy na miejsce przybył generał Stanisław Jabłonowski, ówczesny szef polskiej służby więziennej. I zaczęto prace nad zupełnie innym planem: siłowego rozwiązania sprawy buntu. Akcja została zaplanowana na godzinę 3:00 nad ranem. Ale prokuratura, MO, jak i tamtejsza KW PZPR ostudziły nieco jego zapędy. Na terenie aresztu wciąż przebywali związkowcy. Obawiano się, że przeprowadzenie akcji w takiej sytuacji ponownie wzbudzi niepokoje społeczne. Tymczasem rozmowy trwały, ale protestującym postawiono warunki zaporowe. Był to sprytny manewr pozwalający w razie czego przerzucić odpowiedzialność na zbuntowanych osadzonych. Władze po cichu liczyły, że solidarnościowcy jednak opuszczą areszt, ale ci mieli inny problem: obawiali się, że jeżeli zakomunikują więźniom zamiar wyjścia z budynku, ci zwyczajnie ich nie wypuszczą. Nie podejmowali zatem takiej próby.
Przeczytaj także: Dyskryminacja rasowa i eksperymenty medyczne doprowadziły do krwawego buntu w więzieniu
Stan oblężenia
Wewnątrz wszyscy jednak przeczuwali, co nastąpi. Tak wyglądały przygotowania do bitwy: „Aresztanci […] uzbroili się, połamali łóżka. Jeden owinął głowę prześcieradłem, zrobił turban, żeby go nie uszkodzili. Wyrwał nogę od stołu, powiedział, że będzie walczył. Drugi wziął nożyczki, powiedział, że on tanio skóry nie sprzeda, a na końcu się zabije. Inny się owinął w prześcieradło, oblał się rozpuszczalnikiem i powiedział, że się podpali”. Zresztą plan aresztantów zakładał również wykorzystanie ognia: rozlana pasta do podłogi w kluczowym momencie miała zostać podpalona. Niektórzy wyszli na dach, grożąc podpaleniem całego budynku oraz zbiorowym samobójstwem.

Zaczęło się od dwóch osób: Andrzeja K. oraz jego współwięźnia, zaledwie 17-letniego Jacka Cieślewicza. Ten drugi został aresztowany za kradzież naczyń liturgicznych i wybitnie źle radził sobie w więzieniu.
Działaczy „Solidarności” w międzyczasie przekonywano, by namówili aresztantów do poddania się. Ostatecznie decyzja została podjęta poprzez swoiste głosowanie. Po jednej stronie ustawiali się ci, którzy chcieli wyjść, po drugiej – chcący walczyć do końca. Stopniowo szeregi tych drugich topniały, aż podjęto decyzję o rezygnacji z dalszego protestu. I tak się stało. Protestujący zostali rozwiezieni po różnych więzieniach. A ci, którzy uciekli, ponownie wracali za kratki. Sporą część złapano, część – poprosiwszy wcześniej o asystę „Solidarności” – zgłosiła się sama. Był nawet przypadek, gdy uciekinier sam stawił się w sądzie na zaplanowaną rozprawę. Do późnego popołudnia 8 września w rękach organów ścigania znalazło się 80 aresztantów, zaś do 13 września – 144. Niedługo później zaczęły pojawiać się różne spiskowe teorie mówiące, że cała sprawa miała być prowokacją bądź to „Solidarności”, bądź też służb wymierzoną w „Solidarność”. Tak czy inaczej, bunt w bydgoskim areszcie ostatecznie przeszedł do historii.
Bibliografia
- Drozdowski, Zaczęło się od buntu. Brawurowa ucieczka z bydgoskiego więzienia, bydgoszcz.tvp.pl, dostęp: 26.09.2025.
- Jeszcze raz Bydgoszcz, „Tygodnik Solidarność”, 18 września 1981.
- Kozłowski, Bunt w bydgoskim areszcie śledczym w 1981 roku, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2010.
- Kozłowski, Bunt w bydgoskim więzieniu, „Biuletyn IPN pamięć.pl”, nr 1/2012.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.