W ich domach się nie przelewało. Mimo to ich dzieciństwo było szczęśliwe. Niektóre ich rozrywki bywały wystrzałowe, a początek roku szkolnego – zawsze słodki!
Zamieszkujące familoki rodziny były wielodzietne. I to bardzo. Dzieci, czyli w śląskiej godce bajtle, miały nawet i dwanaścioro rodzeństwa. Dużo do zapamiętania nawet dla rodziców. Stawało się to źródłem kuriozalnych sytuacji. Ponieważ ojcowie pracowali i po 12 godzin dziennie, czasu na nawiązywanie więzi z własnymi dziećmi nie mieli za wiele. Jak opisuje Kamil Iwanicki w książce Familoki. Śląskie mikrokosmosy:
U matki w domu, jak była dzieckiym, to było dziesiyncioro dzieci. […] Dużo rodzin było, to mieli tak, po osiym, dziesiynć, i nawet dwanoście dzieci. Był taki maszynista, co procował zy mnom, to ich było dwunastu nawet. On tyż godoł, roz on się spoźnioł, bo o dziewiontyj musieli być w domu dzieci, niu. Prziszed trocha poźnij i ojciec mu otworzy (wtedy ojcowie pracowali po dwanoście godzin, rano poszed, na wieczor prziszed, ani swoich dzieci nie znoł, tyle tego było). On prziszed, to ojciec mu otwar:
— Co ty chcesz, czyj żeś jest? Od kogo ty jest?
— No od wos.
— To poczkej, ida policzyć.
Kreatywność dzieci była wręcz nieograniczona…
Oczywiście obowiązkiem dzieci było pomaganie rodzicom w domu. Czas wolny spędzały zaś głównie na zewnątrz. I bynajmniej nie trzeba ich było do tego zachęcać. Niby były pilnowane przez sąsiadki, ale generalnie miały sporo swobody. Zbierały się przy klopsztandze (trzepaku). A że ze względów finansowych ilość posiadanych przez bajtle zabawek była naprawdę ograniczona, stwarzało to pole do popisu dla wyobraźni. Na przykład chcąc bawić się lalkami, dziewczynki tworzyły dla nich domki, czyli pupynsztuby.
W co się bawiono? Choćby w dwa ognie (co wprawiało w przerażenie sąsiadki, bojące się, że któreś z okien w mieszkaniu rozleci się na kawałki), gonitwy, zabawy w szukanego, czyli chowanego, w piłkę nożną, czyli fusbal… Grano również w klipę, podbijając pałką zaostrzony patyk, a także w ducka, polegającego na przesuwaniu kulek w kierunku dołka. Popularna gra w klasy nazywała się kestle. Być może część Czytelników kojarzy sceny, w których dziecko biegnie, tocząc obręcz koła od roweru za pomocą patyka lub drutu – w to również się bawiono, a nazywało się to kulaniem felgi.
Na myśl o tych „zabawach” włos na głowie się jeży
Niektóre z zabaw śląskich dzieci mogą wydawać się szokujące. Zaczniemy delikatnie: od noży. Otóż furorę robiła zabawa w ciepanie, czyli rzucanie scyzorykiem. Mierzyło się w określone miejsce na ziemi, opierając nóż na coraz trudniejszych „punktach startowych”. Celowanie z dłoni czy palca serdecznego nie wydaje się trudne. Ale spróbujmy tego samego z łokcia, podbródka czy czoła! Bajtle miały też bardziej przerażające zabawy. Oddajmy głos mieszkańcowi jednej z kolonii robotniczych z Knurowa, którego wspomnienia przywołuje Kamil Iwanicki:
Gachŏwa sie robiyło tak. Ucinało sie kŏnsek sztyla z łopaty, tak do gości, wbijało sie do tego taki sztift, kery sie wyciągało ze starych domŏw, kaj szły elektryczne lajtŏngi. Do tego sztifta dowało sie ta siarka ze sztrachecli, wciskało papiok i walyło w ściana. Huk był pierŏnowy. Szczylanie z biksy karbitym było tak. Brało sie biksa po jakimś laku, ale z deklym. Karbit i karbitka były wtedy w kożdym dŏmu. Ze zadku w ty biksie robiyło sie dziura gwoździym, nasuło dŏni trocha karbitu. Karbit trza było trocha pomoczyć wodŏm abo pojscać żeby był gaz, zatkać dekel, nadepnŏć nogŏm na biksa, a do tyj dziurki prziłożyć zapolŏny sztrachecel. Huk był jeszcze wiynkszy niż z gachŏwy.
Tłumaczenie: Zabawkę hukową robiło się tak. Ucinało się kawałek kija od łopaty, tak do garści, wbijało się do tego taką rurkę, którą się wyciągało ze starych domów, gdzie szły przewody elektryczne. Do tej rurki dodawało się siarkę z zapałek, wciskało się gwóźdź do papy i waliło się w ścianę. Huk był wielki. Strzelanie z puszki karbidem wyglądało tak. Brało się puszkę po jakiejś farbie, ale z pokrywką. Karbid i karbidka były wtedy w każdym domu. Od tyłu w tej puszce robiło się dziurkę gwoździem, wsypało się do niej trochę karbidu. Karbid trzeba było trochę pomoczyć wodą albo posikać, żeby był gaz, zamknąć pokrywkę, nadepnąć nogą na puszkę, a do tej dziurki przyłożyć zapalone zapałki. Huk był jeszcze większy niż z zabawki hukowej.
Czytaj też: Śląskie upiory i demony
Pierwszy dzień szkoły osłodzi tyta
Dzieciństwo w familokach nie upływało jednak jedynie na zabawie. Trzeba było również chodzić do szkoły, chociaż swego czasu nawet rodzice niezbyt chętnie posyłali tam swoje pociechy, uważając, że lepiej, jeżeli będą pomagać w domu. Jednak w 1904 roku na mocy pruskiej ustawy osiedleńczej i budowlanej zobowiązano przemysłowców do wybudowania w koloniach szkół. To oraz obowiązek szkolny zrobiły swoje: na przełomie XIX i XX wieku większość bajtli pojawiała się już regularnie na lekcjach.
Szczególnie emocjonujący był oczywiście pierwszy dzień szkoły. Wszystkie dzieci elegancko ubrane, jakby to była niedziela. Żeby aż tak nie bały się tej nagłej zmiany, wręczano im tzw. tytę. Był to swoisty róg obfitości: olbrzymi w porównaniu z dzieckiem tekturowy stożek wypełniony słodyczami. Bywały one zwyczajnie oszukane, ponieważ w większości wypełniano je watą czy papierem, a słodkości umieszczano tylko na samej górze. W tycie znaleźć można było mnóstwo czekoladek, cukierków, ciastek czy rodzynków.
Skąd w ogóle pochodził ten zwyczaj? Niektórzy badacze odnosili tytę do rogu obfitości i mitologicznej kozy Amaltei. Natomiast bardziej pewnych źródeł tej tradycji należałoby szukać w środkowych Niemczech. Istniała ona tam już na przełomie XVIII i XIX wieku pod nazwą Schultüte lub Zuckertüte. Na polskie ziemie przywędrowała nieco później, bo w drugiej połowie XIX wieku. Przetrwała w niektórych regionach Polski. Co ciekawe, jest obecna nie tylko na Śląsku, ale także gdzieniegdzie w Wielkopolsce czy na Warmii.
Czytaj też: Śląski celibat dla nauczycielek
Szkolne wyzwania
Kiedy zaczynała się nauka, nie zawsze było tak słodko. Co można powiedzieć o szkołach, w których uczyły się dzieci z familoków na początku XX wieku? Przede wszystkim klasy były niezwykle liczne, bo był to czas boomu demograficznego. W jednej potrafiło się uczyć nawet 60–70 dzieci. W szkole panowała dyscyplina i to naprawdę surowa. Jak pisze o tym Kamil Iwanicki: za przewinienia groziły kary fizyczne. Można było dostać trzcinką po rękach, nauczyciele targali za uszy, a uczniowie musieli sto razy pisać oświadczenia, takie jak: „Nie będę się spóźniać do szkoły”.
Dzieci w szkole miały dużo rzeczy do zapisania i równie dużo materiału do nauczenia się na pamięć. W 1923 roku szkoły zostały podzielone na oddzielne części: chłopięcą i dziewczęcą, z osobnymi wejściami. Była też jedna specyficzna rzecz, która już za czasów PRL-u stanowiła dla śląskich dzieci dość spore wyzwanie: przystosowanie się do wymagań językowych. Jako że wielu nauczycieli nie było miejscowych, stanowczo wymagali poprawnego mówienia po polsku, stale strofując mówiące godką dzieci. Tak wyglądało to we wspomnieniach jednego z uczniów:
W 1949 roku poszedłem do szkoły i tam znalazłem się w nowym świecie. […] Wszystko tam było inne, obce. Inna też była mowa. Każde moje słowo, zdanie było poprawiane. — Rechtorku, wtoś klupie! — Nie klupie, tylko puka! — Moga iść na strona? — Nie mowi się na strona, tylko do ubikacji! — Engel zjod mi krepla. — Nie krepel, tylko pączek.
Po dziś dzień język śląski nie został formalnie uznany za język, chociaż w działalność w tym kierunku zaangażowanych jest wiele osób. Mówi się o nim jako o gwarze, dialekcie czy etnolekcie. Jego przetrwaniu z pewnością służyłoby wprowadzenie go do szkół. Być może uda się zakończyć ten proces sukcesem, zanim godka po prostu zniknie.
KOMENTARZE (2)
Poloki od 100 lat bardzo sie starajom zeby godka znikla. Wszystkie musza mówić nic sie w szkolach nie zmienilo..
A to we szkołach tak było, skuli tego iż po drugiej wojnie światowy sporo rechtorów to byli gorole, a najbardzi upierdliwi rechtory to te ze Warszawy.