Pewnego zimnego styczniowego dnia 1803 roku w Londynie powieszono George’a Forstera, który zamordował własną żonę i dziecko. Poza tym, że przestępcę skazano na „śmierć przez powieszenie”, jego zwłoki miały zostać poddane sekcji w ramach kary sięgającej życia pozagrobowego, bowiem jak powszechnie wierzono, rozczłonkowane ciała miały nie dostąpić zmartwychwstania w dzień Sądu Ostatecznego. Ciało Forstera w drodze z szafotu do grobu czekała dodatkowa niespodzianka: miało uczestniczyć w publicznym pokazie z zakresu nowej dziedziny naukowej zwanej galwanizmem, polegającym na wykorzystywaniu elektryczności do stymulowania mięśni.
W mrocznych cieniach murów więzienia Newgate zwłoki Forstera przekazano Giovanniemu Aldiniemu, włoskiemu lekarzowi rozsmakowanemu w teatralnej makabryczności, który ustawił ciało straconego kryminalisty przed zgromadzonym tłumem, po czym poraził je prądem elektrycznym.
The Newgate Calendar – wydawana cyklicznie kronika zbrodni popełnionych przez osadzonych w słynnym więzieniu – donosił o tym, co nastąpiło dalej:
W wyniku pierwszego zastosowania metody na twarz szczęki nieżywego przestępcy zaczęły drżeć, przyległe do nich mięśnie potwornie się poskręcały, a jedno z oczu się otwarło. W dalszej części pokazu prawa dłoń nieboszczyka uniosła się i zacisnęła w pięść. Nogi, łącznie z udami, również zostały wprawione w ruch.
Widok zwłok chwilę wcześniej straconego Forstera, które nagle zaczęły podrygiwać i młócić kończynami, wywołał tak olbrzymie poruszenie wśród widzów, że wielu z nich uwierzyło, iż Forster został wskrzeszony. O autentycznej obawie przed tą ewentualnością świadczy fakt, że nad przebiegiem doświadczenia czuwał kat, gotów w każdej chwili niezwłocznie powiesić Forstera po raz drugi, gdyby skazaniec rzeczywiście został przywrócony do życia przez Aldiniego.
Od błyskawicy do laboratorium
Fenomen elektryczności oraz jej tajemniczość intrygowały ludzkość już w czasach, gdy nasi praprzodkowie z trwogą podziwiali potęgę błyskawic. Zauważyli też, że potarty bursztyn przyciąga włosy i inne lekkie przedmioty. Byli świadkami zjawiska znanego dziś jako elektryzacja, które polega na wytworzeniu przez materiał ładunku elektrycznego pod wpływem kontaktu z innym obiektem. Większość zjawisk elektrostatycznych polega na elektryzacji – z jej efektem masz do czynienia na przykład wtedy, gdy wyciągasz z suszarki sklejone ze sobą ubrania. Dopiero w 1600 roku William Gilbert, dworzanin królowej Elżbiety I, odróżnił to zjawisko od magnetyzmu (poradził sobie bez suszarki do ubrań) i ukuł termin „elektryczność” od greckiego słowa elektron oznaczającego bursztyn.
W XVIII wieku naukowcy zajęli się elektrycznością na poważnie. Powstały pierwsze butelki lejdejskie, które rozwiązały problem magazynowania ładunków elektrycznych. Chyba każdy pamięta rycinę przedstawiającą Benjamina Franklina z latawcem na tle burzowego filadelfijskiego nieba w 1752 roku. Śladami Franklina podążyli włoski fizyk Alessandro Volta, który skonstruował pierwszą baterię elektryczną, oraz Luigi Galvani (wuj Giovanniego Aldiniego), który odkrył, że mięśnie martwej żaby drgają, gdy porazi się je iskrą elektryczną. Eksperyment ów, przeprowadzony podczas burzy, polegał na wywieszeniu na metalowej poręczy kilku par żabich udek odciętych od korpusów. Sąsiedzi Galvaniego doprawdy musieli być zachwyceni wynalazczym lekarzem i jego doświadczeniami.
Kiedy Aldini raczył tłumy zgromadzone przed więzieniem Newgate swoim makabrycznym i szokująco nieetycznym spektaklem ze zwłokami George’a Forstera w roli głównej, równocześnie prezentował rzeczywiste, niezwykle istotne i nowatorskie odkrycie naukowe. Po raz pierwszy w historii ludzkość ujarzmiła elektryczność, by wykorzystać ją do manipulowania ciałem.
Oprócz tego, że galwanizm służył do stymulowania zwłok żab i przestępców, był chętnie wykorzystywany przez lekarzy, zelektryzowanych leczniczymi właściwościami prądu. Współczesny Galvaniemu Christian Gottlieb Kratzenstein zaczął eksperymentować z zastosowaniem elektryczności w celach medycznych: traktował prądem pacjentów cierpiących na reumatyzm, hipertermię złośliwą i dżumę. Zauważył, że po poddaniu pacjentów wstrząsom elektrycznym wzrasta im tętno, a to, jak sądził, w niektórych przypadkach wspomagało proces powrotu do zdrowia. Zaobserwował także, że jakimś sposobem elektryzacja wprawia pacjentów w stan zmęczenia. Uznał więc, że to działanie może być zbawienne dla tych, którym „majątki, zmartwienia i obawy uniemożliwiają spokojny sen w nocy”. Kiedy następnym razem dopadnie cię bezsenność, po prostu wepchnij palec do gniazdka elektrycznego – to tylko żart, absolutnie tego nie rób.
We Francji lekarze zaczęli prowadzić eksperymenty z elektrycznością na sparaliżowanych żołnierzach. W ramach jednego z tych doświadczeń, przeprowadzonego 26 grudnia 1747 roku, pewien lekarz krzesał iskry ze sparaliżowanego ramienia pacjenta przez dwie godziny rano, a potem znów przez dwie do trzech godzin po południu. W wyniku takiej kuracji, trwającej miesiąc (!), pacjent został wyleczony z paraliżu. Wyniki innych eksperymentów nie były tak jednoznacznie pozytywne, choć od czasu do czasu zdarzały się spektakularne sukcesy, które, w połączeniu z powszechnym podekscytowaniem wywołanym tajemniczym procesem elektryzacji, sprawiły, jak stwierdził pewien francuski lekarz, że „w tym mieście każdy pragnie zostać naelektryzowany”. Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się szarlatanów chętnych spełnić to pragnienie.
Elektryczne szczotki, gorsety oraz pasy
Powszechny entuzjazm wobec elektryczności szerzył się także w Ameryce, gdzie elektryczną dobrą nowinę pomagały głosić opatentowywane na potęgę przeróżne urządzenia, takie jak elektryczne szczotki (na łysienie!), elektryczne gorsety (na odchudzanie!) czy elektryczne pasy (na zaburzenia erekcji!). W kolejkach przypominających te dzisiejsze przed salonami Apple w dniu premiery nowego iPhone’a, ludzie dosłownie potykali się o siebie nawzajem, by zakupić urządzenia do autoelektryfikacji. Nowinki technologiczne zawsze wywołują ekscytację, a atmosfera ekscytacji to podatny grunt dla szarlatanerii.
W 1880 roku niejaki dr Scott wprowadził na rynek elektryczną szczotkę do włosów, która szybko stała się w Ameryce wielkim hitem. W rączce Elektrycznej Szczotki do Włosów Dr. Scotta znajdował się namagnetyzowany pręt, urządzenie nie posiadało jednak żadnego zasilania. Było po prostu umiarkowanie namagnetyzowaną szczotką do włosów – tylko że reklamując je w tak mało atrakcyjny sposób, producent nie zjednałby sobie rzesz potencjalnych nabywców. Scott, geniusz marketingu, wykorzystał zjawisko niezrozumiałe dla ogarniętych owczym pędem mas, by zbić całkiem pokaźny majątek.
Jak kraj długi i szeroki amerykańska prasa zapełniła się reklamami produktu Scotta, które głosiły, że elektryczna szczotka uwolni użytkownika od problemów, nie tylko bezpośrednio związanych z głową, takich jak łysienie czy migreny, ale wybawi go również – tutaj logika bierze w łeb – od kulawości, paraliżu i zaparć. Scott rozprowadzał swoje szczotki, opatrzywszy je ostrzeżeniem, które gwarantowało mu większą sprzedaż, równocześnie przyczyniając się do wzniecania rodzinnych sprzeczek: „Należy bezwzględnie zadbać o to, by ze szczotki korzystała tylko jedna osoba. Jedynie używana zawsze przez tę samą osobę szczotka zachowuje pełnię swych mocy leczniczych”.
Z czasem Scott powiększył swoje nieelektryczne elektryczne imperium, rozpoczynając produkcję gorsetów. Podobnie jak jego szczotki do włosów, „elektryczne” gorsety Scotta były jedynie lekko namagnetyzowane. Reklamowane jako „niezniszczalne” – na myśl o wciśnięciu ludzkiego ciała w „niezniszczalny” gorset człowieka przechodzą ciarki – gorsety także obiecywały uleczyć nieprawdopodobne mnóstwo chorób. Mogły również, gdy były „noszone stale”, działać jako „czynniki równoważące w przypadkach znacznej otyłości lub nadmiernej chudości poprzez zgodne z prawami Natury gospodarowanie siłami odycznymi”.
Jednak nie tylko kobietom było dane korzystać ze zdrowotnych dobrodziejstw elektryczności. Mężczyzn obdarowano pasami elektrycznymi.
Czas powitać Pulvermacher. Pod koniec XIX wieku wielu podążających za modą zamożnych mężczyzn posiadało Pulvermacher. Tym wyrazem, który świetnie nadawałby się na nazwę dla niemieckiej kapeli deathmetalowej, w skrócie określano Elektryczny Pas Pulvermachera – crème de la crème pasów elektrycznych przełomu stuleci. Pasy elektryczne uwalniały „łagodne ciągłe prądy” przez cały czas ich użytkowania, a ten zgodnie z zaleceniami wynosił od ośmiu do dwunastu godzin na dobę. Oprócz pasów Przedsiębiorstwo Galwaniczne Pulvermacher (z amerykańską siedzibą główną w Oddziale Galwanicznym w San Francisco) produkowało całą gamę łańcuchów elektrycznych, które można było przymocować do niemal każdej części ciała.
Zapał nosicieli pasów elektrycznych upamiętniono w literaturze. Homais, jedna z postaci powieści Pani Bovary Gustave’a Flauberta, opisany został jako entuzjasta „łańcuchów hydroelektrycznych Pulvermachera; sam nosił taki; i wieczorem, gdy zdejmował flanelową kamizelkę, pani Homais stawała olśniona przed złotymi zwojami, pod którymi ginął, i czuła, jak ze zdwojoną siłą bucha płomień jej uczuć dla tego mężczyzny, skrępowanego niby Scyta, a wspaniałego niczym mag”.
Pasy Pulvermachera, które zawierały cynk i miedź, a przed użyciem wymagały zamoczenia w occie, rzeczywiście produkowały słaby prąd elektryczny, korzystając z prądu wytwarzanego przez ludzkie ciało (zatem w istocie pasy można było nazwać „galwanicznymi”). Prąd był na tyle odczuwalny, by przekonać użytkownika, że pas czy łańcuch faktycznie działa.
Pewność owa biła także z natarczywie butnej kampanii marketingowej Przedsiębiorstwa Pulvermacher, które swoje reklamy, okraszone hasłem „Elektryczność jest życiem”, wypełniało przydługimi rekomendacjami prominentnych lekarzy. Sęk w tym, że Przedsiębiorstwo Pulvermacher tak naprawdę nigdy nie otrzymało poparcia ze strony żadnych szanowanych specjalistów, a peany na cześć jego produktów były zmyślone.
Pasy elektryczne reklamowano oczywiście jako uniwersalne środki lecznicze, zwalczające dolegliwości nerek, żołądka, wątroby, jelit, a zwłaszcza dyspepsję. Specjalne modele pasów były przeznaczone do stymulacji penisa za pomocą czarodziejskich mocy prądu galwanicznego. Producenci wykorzystywali powszechną w końcu XIX wieku obawę, że mężczyzna posiada określoną ilość spermy do rozdysponowania w ciągu swego całego życia. Masturbację praktykowaną w młodości obwiniano za późniejsze zaburzenia erekcji. Szczęśliwie temu problemowi można było zaradzić: porażenie prądem zmęczonego podstarzałego penisa miało błyskawicznie przywrócić mu formę z dawno minionego okresu świetności.
A gdyby tak pomieszać prąd z wodą?
Kto nie był zadowolony z działania gorsetów oraz pasów, mógł pójść o krok dalej i pokusić się o kąpiel w elektrycznej wannie. Wbrew powszechnie znanej rozsądnej zasadzie, która nakazuje nie doprowadzać do kontaktu wody z elektrycznością, działania zwolenników wykorzystania prądu w lecznictwie przyczyniły się do powstania w XIX wieku elektrycznych łaźni, zwanych też łaźniami „galwanicznymi”. Jeden z takich przybytków – Instytut Terapeutyczno-Elektryczny – został założony przez Jennie Kidd Trout, Kanadyjkę, która jako pierwsza w historii swego kraju uzyskała uprawnienia do praktykowania medycyny, czym zasłużyła sobie na upamiętnienie na kanadyjskim znaczku pocztowym. Do Instytutu założonego przez Trout w Toronto w 1875 roku należało sześć łaźni. Pacjenci zanurzali części ciał lub całe ciała w napełnionych ciepłą wodą wannach pokrytych warstwą metalu. Następnie przytrzymywali elektrody (na szczęście niezanurzone w wodzie) podłączone do baterii, co powodowało naelektryzowanie wody prądem o niskim natężeniu. Ogólnie rzecz biorąc, było to po prostu jacuzzi, tyle że wypełnione wodą pod napięciem.
Warto zaznaczyć, że Trout, która prowadziła również darmową przychodnię dla ubogich, nie była szarlatanką i nie posuwała się do oszukańczego zachwalania skuteczności swoich metod leczenia. Podobnie jak wielu innych ówczesnych lekarzy szczerze wierzyła, że kąpiele elektryczne pomagają jej pacjentom: prąd miał stymulować pracę narządów wewnętrznych oraz pobudzać krążenie krwi, a gorąca woda „otwierać pory skóry” i wywoływać poty w celu oczyszczenia organizmu z toksyn. Elektryczne kąpiele zachwalano jako metodę przynoszącą ulgę ludziom trapionym rozmaitymi przewlekłymi chorobami, takimi jak reumatyzm, podagra czy rwa kulszowa.
Chociaż kąpiele elektryczne nie należą już do zabiegów medycyny głównego nurtu, wciąż praktykuje się je w medycznym podziemiu. Całkiem niedawno, bo w 1989 roku, poruszenie wywołało czasopismo „Vanity Fair”, donosząc, że brytyjska premier Margaret Thatcher w ramach złożonego zestawu zabiegów zdrowotno-upiększających regularnie zażywa kąpieli elektrycznych. Pani premier odwiedzała „pewną Hinduskę”, która ponoć dbała o dobrą kondycję „najpotężniejszej kobiety świata”. Thatcher płaciła ponad 600 funtów za swoje specjalistyczne kąpiele w wodzie naelektryzowanej prądem o natężeniu 0,3 ampera.
Brytyjskie tabloidy zawrzały na wieść o takiej rewelacji, drukując artykuły o sensacyjnych tytułach: „Podłączona do prądu przez hinduską guru – kąpielowe sekrety Maggie” albo „Niezwykły sekret elektrycznej pani premier”.
Czy kąpiele elektryczne działały? Można było tego oczekiwać, płacąc za zabieg 600 funtów.
Choć brak dowodów naukowych przemawiających za odmładzającym działaniem kąpieli elektrycznych, pod koniec kariery politycznej Żelaznej Damy tabloidy snuły niekończące się spekulacje na temat jej coraz młodszego, mimo upływu lat, wyglądu. Można zatem spekulować, że zawdzięczała go albo kąpielom elektrycznym, albo naturalnemu wigorowi wyzwolonemu w procesie demontażu państwa dobrobytu i rujnowania systemu zabezpieczeń socjalnych.
Elektryczność dziś
Chociaż elektryczne kąpiele, pasy i gorsety dawno temu odeszły w zapomnienie, XX wiek przyniósł wiele uznanych przez autorytety medyczne urządzeń elektrycznych, w tym elektrokardiograf, czyli aparat do wykonywania EKG, służący do rejestrowania elektrycznej czynności serca. Prąd jest także wykorzystywany przez ortopedów do usprawniania procesu gojenia się kości oraz przez kardiologów do regulowania rytmu serca za pomocą rozruszników. Nie zapominajmy również o defibrylatorze, którzy na przestrzeni lat uratował życie niezliczonym osobom, pobudzając ich serca do działania za pomocą elektrowstrząsu.
Tak to środowiska medyczne zawarły rozejm z elektrycznością. A nam pozostaje tylko z nostalgią zadumać się nad czasami nowatorskich produktów firmy Pulvermacher. Tylko pomyśl, że widoczni na tych starych poważnych fotografiach nowojorscy biznesmeni pod warstwami swych staroświeckich ubrań skrywają cicho brzęczące pasy elektryczne.
Tak czy siak, to i tak znacznie przyjemniejsza myśl niż wspomnienie zwłok tańczących pod szafotem przed więzieniem Newgate.
Artykuł stanowi fragment książki „Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycyny” Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.
KOMENTARZE (1)
Artykuł kuleje pod względem ortograficznym i interpunkcyjnym. Średnio da się go przeczytać. :/