Wielkie desanty II wojny światowej to wdzięczny i popularny temat. Nie ma w tym nic dziwnego – operacje tego typu zawsze wymagały doskonałej koordynacji, wyszkolenia i szczęścia. Na dodatek wiązały się z wysokimi stratami, a najmniejsza pomyłka często kończyła się prawdziwą rzezią.
Na temat lądowania aliantów w Normandii, desantu na Iwo Jimę czy operacji „Seelöwe” powstało sporo książek, z których tylko w ostatnich latach kilkanaście przetłumaczono na język polski. O dziwo od lat 60. ubiegłego wieku nikt nie próbował pójść o krok dalej i stworzyć całościowej syntezy, na kilkuset stronach zestawiającej i omawiającej poszczególne operacje desantowe różnych armii. Zrobił to dopiero Maciej Franz w wydanej przez PWN pracy „Bohaterowie najdłuższych dni”.
Kim właściwie jest autor, którego nazwisko chyba jeszcze nie wryło się w pamięć miłośnikom historii militarnej? To postać o niewątpliwie barwnej biografii. Wprawdzie doktoryzował się w temacie „wojskowości Kozaczyzny Zaporoskiej” (1999), a habilitował z ideologii kozackiej (2007), ale niedługo potem został profesorem… Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Zdążył napisać już parę krótszych prac na temat okrętów i wojny na Pacyfiku, ale „Bohaterowie najdłuższych dni” to zdecydowanie jego marynistyczne magnum opus.
Desanty? Jakie desanty?
Książka liczy ponad 400 stron, z czego przeszło 100 (sic!) stanowią przypisy i bibliografia. W części właściwej znajdziemy podrozdziały poświęcone ponad trzydziestu planowanym i zrealizowanym operacjom desantowym. To naprawdę pokaźna liczba, bo przecież desanty nie wyrastały jak grzyby po deszczu – organizowano je w ostateczności, w celu odmienienia sytuacji strategicznej, najczęściej po długich przygotowaniach.
Pierwszy rozdział otwiera planowana operacja desantowa na Półwyspie Helskim, a więc niewątpliwie interesujący akcent dla rodzimego czytelnika oraz ciekawostka, o której pewnie mało kto wie (poświęciliśmy jej zresztą cały artykuł). Dalej autor prezentuje m.in. bardziej znane operacje „Weserübung” (lądowanie w Danii i Norwegii) czy lądowanie na Krecie. W żadnym razie nie jest to jednak książka o desantach niemieckich. Drugi rozdział to działania japońskie (Filipiny, Malaje, Midway), a trzeci: radzieckie. Ta część książki zasługuje na szczególną uwagę, bo w powszechnym odczuciu ZSRR tego typu operacji nie przeprowadzał. Tymczasem w rzeczywistości było ich całkiem sporo, choć miały one odmienny charakter niż desanty zachodnich aliantów. Sowieci z reguły wspierali desantami swoje ofensywy, a nie zajmowali odcięte od lądu wyspy.
W czwartym rozdziale znajdziemy te bardziej i mniej znane operacje amerykańskie na Pacyfiku (m.in. Guadalcanal, Wyspy Gilberta, Iwo Jima, Okinawa, Kwajalein), natomiast w piątym – alianckie operacje w Europie (od Dieppe po Włochy i Normandię).
Jak widać dobór tematów jest bardzo zrównoważony. Autorowi zdecydowanie trzeba zapisać na plus to, że uwzględnił nie tylko operacje zrealizowane, ale także plany oraz alternatywne propozycje, które nigdy się nie ziściły. Przykładowo desant na Kretę odbył się przede wszystkim z powietrza, ale rozważano także scenariusz morski. Oczywiście książka Macieja Franza to tylko reprezentatywny wybór desantów, więc czytelnik może natrafić na pewne braki. Ja na przykład chętnie przeczytałbym o planach włoskiego desantu na Maltę (operacja „Hercules”) czy o kuriozalnych radzieckich desantach z 1939 roku (kiedyś opublikowaliśmy o nich artykuł).
No ale mniejsza o listę życzeń. Co rzeczywiście znajdziemy na stronach „Bohaterów najdłuższych dni”? Każda operacja została przedstawiona zwięźle, na kilku, z rzadka kilkunastu stronach. Autor serwuje nam podstawowe informacje, tło wydarzeń, daty, plany taktyczne, informacje o uzbrojeniu, oddziałach i przebiegu walk. Często podejmuje sprawy kontrowersyjne, mało znane i nieobecne w polskiej literaturze.
Ze względu na lakoniczność opisów mogą one pozostawiać pewien niedosyt, ale przecież pełne opracowania poszczególnych desantów znajdziemy w innych książkach. „Bohaterowie najdłuższych dni” to raczej bardzo fachowy i przydatny leksykon podstawowej wiedzy o operacjach desantowych.
Książka naprawdę naukowa (i kilka wad)
Już na pierwszy rzut oka książka imponuje swoim aparatem naukowym. Może i autor nie zajmował się dawniej marynarką wojenną, ale z bibliografii wynika, że przeczytał kilkaset różnych książek i artykułów w celu przygotowania swojej syntezy. To nie tylko prace polskie, ale także przynajmniej podstawowe publikacje zagraniczne w kilku różnych językach. Również bardzo duża liczba przypisów i ich pieczołowite przygotowanie dają dowód merytorycznej wartości książki. Zresztą w treści nie natrafiłem na wyraźne błędy, co najwyżej oczywiste w tak zwięzłej publikacji niedopowiedzenia.
Niestety aparat naukowy, pomimo całego swojego bogactwa, pozostawia co nie co do życzenia. Po pierwsze przypisy to nie tylko odnośniki do literatury, ale także bardzo obszerne, niekiedy ciągnące się na pół strony uzupełnienia tekstu właściwego. Odnajdywanie ich na końcu książki i doczytywanie wybija z rytmu lektury, szczególnie że w wielu przypadkach spokojnie można by przenieść treść przypisów do tekstu głównego. Ważniejsze są jednak przypisy, które uznałbym po prostu za nieporozumienie. Przykładowo pisząc o Bitwie o Anglię, jej znaczeniu dla operacji desantowej (Seelöwe) i reakcjach sztabu niemieckiego na niepowodzenia, autor cytuje w przypisie wyłącznie… wspomnienia polskich lotników! (s. 311, przyp. 120). Podobnie w rozdziale poświęconym desantowi na Hel Maciej Franz stwierdza, że o realności planów takiej operacji świadczą zachowane źródła niemieckie (s. 18). Tymczasem w przypisie podaje tylko klasyczne polskie monografie z lat 70. XX wieku. Pewne braki widać także w bibliografii, która mimo wszystko koncentruje się na literaturze polskiej. Przykładowo o Iwo Jimie wydano w 2008 roku bardzo wartościową i obszerną pracę „The Lions of Iwo Jima” Freda Haynesa i Jamesa Warrena. Doczekała się ona nawet polskiej edycji, ale na stronach „Bohaterów najdłuższych dni” jej nie uświadczymy. Na szczęście takich błędów i braków nie ma dużo i można mieć nadzieję, że zostaną skorygowane w ewentualnym drugim wydaniu.
Korekty tym bardziej wymaga praca redaktora (według strony redakcyjnej jest nim Piotr Chojnacki). Autor książki historycznej w żadnym razie nie musi być ekspertem językowym, ale redaktor – tak! Tymczasem tutaj mamy pełno powtórzeń, zdań o niezrozumiałym szyku, dłużyzn. Na szczęście ze względu na charakter książki nie jest to wielki problem, ale rzecz mimo wszystko razi przy czytaniu.
***
Pomimo pewnych wad praca Macieja Franza zdecydowanie zasługuje na polecenie. To pierwsza taka publikacja od 1969 roku, ukazująca w przekrojowy sposób bardzo bogaty i wymagający dużej wiedzy temat. Na pewno przyda się wszelkiej maści specjalistom od II wojny światowej czy wojskowości ogółem. Może stanowić źródło ogólnych informacji, ale też podstawowy leksykon, w których czytelnik w dowolnym momencie jest w stanie sprawdzić datę, nazwisko lub szczegóły danej operacji. No i ostatnia, nie mniej ważna sprawa – naprawdę nie brakuje w tej książce wojskowych ciekawostek.
Autor: Maciej Franz
Tytuł: Bohaterowie najdłuższych dni: Desanty morskie II wojny światowej
Wydawnictwo: Wydawnictwo Naukowe PWN
Rok wydania: 2011
Oprawa: Twarda
Ilość stron: 432
ISBN: 9788301165826
Nasza ocena: 4+/6
Cena: 59,90 zł (55 zł na stronie wydawcy)
Zobacz też:
- Nasz konkurs, z bohaterami najdłuższych dni do wygrania! (do 5 czerwca 2011)
- Półwysep Helski. Polska Iwo Jima?
- Radziecka sztuka strzelania do powietrza
KOMENTARZE (4)
Maciej Franz napisał wprawdzie doktorat i rozprawę habilitacyjną o kozaczyźnie, ale magisterkę (o ile się nie mylę) o lotniskowcach (jest wydana), a dwa lata temu opublikował pracę o okrętach lotniczych pierwszej wojny światowej, więc jeśli chodzi o publikacje książkowe, więcej ma ich teraz na koncie z zakresu marynistyki. ;)
Informacje czerpałem ze stron „nauki polskiej” i Biblioteki Narodowej, więc akurat o magisterce nic nie byłbym w stanie napisać – bo baza naukowców zawiera dane od doktoratu w górę. Zwarte prace z zakresu marynistyki znalazłem dwie – o lotniskowcach i okrętach z I wojny. Określiłem je – być może mylnie – mianem „krótszych prac”, bo liczą po dwieście i sto kilkadziesiąt stron. A to w świecie naukowym raczej „waga lekka”. Dorobek profesora Franza z zakresu nowożytności, w świetle zbiorów Biblioteki narodowej, wydaje się większy, nie licząc recenzowanej tutaj książki.
W każdym razie ten akapit nie miał być w żadnym razie krytyką (!). Chodziło raczej o pokazanie nietypowego dorobku. Myślę, że nie od dzisiaj wiadomo, że mediewiści czy nowożytnicy nie mają problemów z przechodzeniem do innych specjalności, a często szybko zostają w nich świetnymi specjalistami. Np. dyrektor Muzeum Auschwitz, Piotr Cywiński, to mediewista. Także już nieżyjący szef IPN-u zanim poszedł w politykę był świetnym średniowiecznikiem.
Książka naprawdę naukowa? Śmiechu warte!
1. „bibliografii wynika, że przeczytał kilkaset różnych książek i artykułów w celu przygotowania swojej syntezy” – z bibliografii wynika tylko tyle, że Autor ją zestawił. Z tekstu wynika, że podstawą były książki dostępne w języku polskim, a stamtąd zerżnął obcojęzyczne prace. Sam zresztą recenzent zauważa, że w operacji Lew Morski Franz posługuje się tylko świadectwem polskich lotników (bo publikowane), natomiast wydany w Niemczech obszerny zbiór wszystkich najważniejszych dokumentów nawet nie pojawia się w wykazie źródeł. Recenzent pisze „Na szczęście takich błędów i braków nie ma dużo” i tu się myli! Książka oparta jest chyba wyłącznie na tekstach polskich.
2. Recenzent pisze „Również bardzo duża liczba przypisów i ich pieczołowite przygotowanie dają dowód merytorycznej wartości książki”. Niestety „naukowość ” książki została sztucznie „wzmocniona” bardzo obszernymi przypisami. Jednak w większości są one tekstem, który równie dobrze mógłby – czy nawet powinien – znaleźć się w części zasadniczej. Bez tych obszernych tekstowo przypisów, gdyby miałyby znaleźć się tylko odniesienia do literatury od razu byłoby widać, że dominuje lit. polskojęzyczna.
3. O braku kompetencji M. Franza świadczy lista źródeł i archiwaliów, z których korzystał. Toć to czyste historiograficzne kuriozum. To co Franz nazywa archiwami to hobbystyczne strony internetowe z tekstami źródłowymi, niekiedy tylko z kopiami dokumentów. Proponuję czytelnikom wrzucić je w google i z pewnością zbaranieją.
4. Mimo kilku trafnych obserwacji recenzenta, jego pozytywna ocenia zdumiewa mnie. Bo jak jeszcze bardziej trzeba spartolić ciekawy temat, żeby czytelnik-amator połapał się, że ma do czynienia z historiograficzną hucpą. J. Pertek, Flisowaki etc. pisali ciekawie, ale nie byli profesorami wyższej uczelni ani nie przyszło im do głowy, żeby swoją pracę traktować jako działalność naukową. Po prostu na końcu książek była lista lektur na podstawie których komponowali swoje książki i z których czerpali informacje. Nie udawali pracy naukowej bawiąc się w przypisy, a wszyscy jesteśmy im wdzięczni, że w dawnych czasach uprzystępnili nam trochę wiedzy o II WŚ. Nikomu z nich, mimo przecież ogromnego dorobku nie przyszło do głowy, żeby na jego podstawie się doktoryzować, bo byli świadomi statusu ich książek. Dzisiaj wystarczy zwykła kompilację z polskich książek zaopatrzyć w bibliografię zawierającą prace obcojęzyczne (nie dałbym głowy czy Franz zna jakikolwiek język) i przyozdobić w przypisy, aby książka uchodziła za pracę naukową. Już nawet nie warto pytać jak głęboko upada polska humanistyka, bo co rusz okazuje się być dnem ma pod sobą kolejne, głębiej położone.
Co do wartości naukowej jego prac o Kozakach to ukazało się kilka miażdżących wręcz recenzji z jego doktoratu i habilitacji (zdaje się że w Przeglądzie Historycznym), w których wykazywano podstawowe braki warsztatowe i niekompetencję autora. Wykaz jest do znalezienia na http://www.historycy.org