Ciekawostki Historyczne

Polki znane są zaradności. Nasze mamy, babcie i prababcie przez lata potrafiły zadbać o swoich bliskich i nakarmić ich do syta nawet w najtrudniejszych latach. Czas przypomnieć światu, że to dzięki nim Polacy przezwyciężali wszystkie trudności. W końcu o niepodległość nie da się walczyć słaniając się z głodu.

W każdej rodzinie zachowały się historie o zaradności mamy, czy babci przed wojną, za okupacji, w pierwszych latach powojennych, czy w okresie PRLu.

Dziś dajemy Wam szansę opowiedzenia o tym i przy okazji wygrania najnowszej książki naszego wydawnictwa – „Okupacja od kuchni” autorstwa Aleksandry Zaprutko-Janickiej. Aby wziąć udział w naszym konkursie należy odpowiedzieć na jedno pytanie:

Zapytaj rodziców, dziadków lub sam poszukaj w pamięci informacji o tym, jak Twoja rodzina radziła sobie w kryzysowych czasach i jakie potrawy królowały wtedy w jej kuchni?

Tym razem mamy dla Was najnowszą książkę "Ciekawostek historycznych": "Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania" - pierwszą publikację poświęconą kulinarnej zaradności Polek w czasie okupacji.

Tym razem mamy dla Was najnowszą książkę „Ciekawostek historycznych”: „Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania” – pierwszą publikację poświęconą kulinarnej zaradności Polek w czasie okupacji. Kliknij, aby kupić ją ze specjalnym rabatem.

Konkurs trwa do 23:59 w sobotę 3 października. Swoje odpowiedzi piszcie w komentarzach pod tym postem. Przed opublikowaniem komentarza na stronie upewnijcie się, że podaliście w odpowiedniej rubryce swój adres e-mail (jest on widoczny tylko dla redakcji). Dzięki temu, jeżeli wygracie, będziemy mogli się z Wami skontaktować. Będzie to również potwierdzenie, że to Wy jesteście autorem danego komentarza.

Informacje prawne

Uczestnik konkursu wyraża zgodę na przetwarzanie ujawnionych przez siebie danych osobowych w postaci adresu poczty elektronicznej, imienia i nazwiska na potrzeby przeprowadzenia konkursu oraz udziału w bezpłatnym newsletterze. W celu uzyskania informacji o przetwarzanych danych osobowych, ich zmiany lub cofnięcia zgody na ich przetwarzania, w tym rezygnacji z udziału newsletterze uczestnik może wysłać maila na adres ciekawostki@ciekawostkihistoryczne.pl.

Interesuje Cię książka, ale nie chcesz czekać na rozwiązanie konkursu? Pamiętaj, że z naszym kodem rabatowym kupisz ją w księgarni Znak.com.pl ze specjalnym rabatem specjalnie dla naszych Czytelników.

KOMENTARZE (7)

Skomentuj Piotr Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Michał Ciba

Z opowieści które pamiętam, było kilka:
1. Babcie która przed wojną miał swój sklepik, później zabrany przez Niemców, musiał pracować w kuchni przy stołówce. Babcia zawsze opowiadała, że Niemcy pozwalali im zabierać z kuchni obierki i następnie odzyskiwała z nich make ziemniaczaną.
2. Dziadek który był piekarzem, z obozu jenieckiego trafił jako przymusowy robotnik do piekarni w Prusach wschodnich koło Tylży. Ich pierwszym posiłkiem po kliku dniach głodu były suszone na bułkę tartą, resztki pieczywa.
3. Druha babcia opowiadała jak się zwiodła na kotlecie mięsnym. Pojechała z ciocią do Gdańska, a w restauracji dworcowej leżały piękne kotlety mięsne. Ciocia wreszcie się zgodziła, wyjęła kartki z mięsem i kupiła kotlet. Ku wielkiemu rozczarowaniu mojej babci, była to tylko kromka chleba obtoczona mięsem.

Ela Matusiak

O jedzeniu w trudnych czasach nasłuchałam się wielokrotnie. Dziadek mojego męża dwukrotnie był zsyłany na Syberię, gdzie wiedza o roślinach, które pomogą nasycić żołądek była na wagę złota.
Racje żywnościowe na zesłaniu były bardzo małe, a prace, do których przydzielano więźniów często były ponad ich siły. Późną wiosną i latem zdobywanie jedzenia było łatwiejsze. Prababcia potrafiła ugotować zupę z lebiody, sporządzić sałatkę z rdestu (na ciepło – duszona w wodzie z cudem zdobytą solą oraz na zimno – z jakimś śmierdzącym tłuszczem, którego pochodzenia dziadek nie potrafił określić). Czasem jadano zmiażdżone korzenie łopianu, które wspaniale uzupełniały cukier w organizmie, ale powodowały wzdęcia i sensacje żołądkowe.
Kiedy jesienią udało się zdobyć ziemniaki, prababcia obierała je cienko i gotowała, a obierki chowała zawinięte w szmatę. Jeśli miała szczęście – wiosną puszczały pędy i sadziła je niedaleko toalet (tam rzadko chodzili strażnicy) dzięki czemu kilka ziemniaków pojawiało się w garnku (pod warunkiem, że nikt ich wcześniej nie ukradł).
Jesienią pojawiały się też grzyby. Jeśli w czasie marszu do ścinki drzew, udało się schylić i upchnąć w kieszeni – prababcia gotowała cienką zupę. Z grzybami właśnie wiąże się smutna historia, ponieważ brat dziadka zerwał kilka grzybów i po przybyciu do baraku sam sobie je ugotował i zjadł. Niestety musiały być to trujące odmiany, ponieważ kiedy reszta mieszkańców wróciła do domu Romek miał bardzo wysoką temperaturę i nad ranem zmarł.

Iza

Z czasów PRLu kojarzy mi się kilka potraw, które nie były przecież dramatyczne, ale za to pyszne:) Jeśli to nie nietakt w kontekście opisywanych tak skrajnie trudnych warunków, to proszę:

„Miseczki z cebulą” – to często się u nas pojawiało jako przekąska. Niezbędna byla, nawet nie najwyższej jakości wędlina, ale za to w prawdziwym jelicie (krakowska, żywiecka to były rarytasy, ale mielonka już niekoniecznie, a dobrze się sprawdzała). Cebulę w dużej ilości krajało się w piórka, dusiło na oleju z masą przypraw (głównie zioła, ale i czarny pieprz oraz papryka) – tak, by całkowicie zmiękła i nabrała brązowej od przypraw barwy. Plasterki wędliny, pokrojonej koniecznie z osłonką (dlatego musiała być naturalna) wrzucało się na patelnię z rozgrzanym olejem, osłonka się kurczyła i powstawała swoista miseczka, którą należało odwrócić, napełnić usmażoną cebulą i przykryć plasterkiem sera żółtego. Następnie przykrywało się patelnię szczelną przykrywką, by ser się stopił – i już. To było naprawdę bardzo pyszne:)

Panierowane pieczarki – też jakoś nie trafiam, a to równie fajna przystawka (lub danie główne nawet.
No i krokiety jajeczne, ziemniaczane, z kaszy gryczanej – z sosami pomidorowymi lub grzybowymi, też super:)

A paradoksalnie z PRLem kojarzy mi się cielęcina. Ponieważ mięsa w sklepach raczej nie było istniała instytucja „Pani z cielęciną” – pani ze wsi, która na własnych plecach raz w tygodniu przynosiła „kulkę” cielęcą (zadnia cielęcina – teraz niebotycznie droga), wiejskie mleko, jajka i śmietanę i ser własnej roboty. Byłam wtedy mała i wydawało mi się, ze na świecie istnieje niemal wyłącznie cielęcina :) Dodam, że to nie było jakoś niebotycznie drogie.

Piotr

PRL był czasem kryzysu kulinarnego i „wiecznego niedoboru”. Dla mnie był to smak dzieciństwa z pełna gamą „erzatztów”. Często by wrócić do przeszłości robię „kryzysowego schabowego” czyli gruby plaster mortadeli smażony na patelni z dużą ilością panierki. Teraz myślę, że były to takie nugetsy PRL, sam nie wiem które są zdrowsze :). Bardzo dobrze wspominam także śledzia w pierzynce, czyli tuszka lub płat śledzia obłożony dużą ilością cebuli i gruba warstwy śmietany. A na deser blok czekoladowy czyli mnóstwo kakao, mleka w proszku i zmielonych herbatników. Godne podziwu jest to jak gospodynie zastępowały produkty w przygotowywanych potrawach i czarowały z nich wykwintne dania. Smutne jest to,że nie doceniano smaku dorsza, który jest rarytasem w czasach obecnych. Za komuny był wzgardzany i uważany za pożywienie biedoty niesłusznie zresztą. Mimo, że PRL był czasem kulinarnego zacofania dla mnie to smaki i kolory młodości.

Ola

Do dziś od czasu do czasu robię sodziaki mojej prababci. Niestety łatwo mi przychodzi zadymianie kuchni przypaloną mąką.
To nic innego jak smażone na patelni placki z białej mąki i kefiru/maślanki z dodatkiem cukru i sody oczyszczonej. Wszyscy je zawsze robili na oko.
Gotowe ciasto kroiło się na mniejsze kawałki, rozwałkowywało i kładło na patelnię – dzięki sodzie pulchniało. Placki są świetne z miodem, konfiturą albo serem i ketchupem.

Azazel

Nie musiałem długo szukać, albowiem wujek mieszka 2 przecznice ode mnie, jest w sędziwym wieku, a historie, które chłonę od niego są lepsze, aniżeli bajki Ezopa ! I jest to komplement !!!:)
Kilka dni temu oznajmiłem wujkowi, że jest ciekawy konkurs z jeszcze ciekawszym pytaniem. I ów pytanie padło : Wujek jakie potrawy królowały w Twojej kuchni i jak sobie radziłeś w tamtych czasach , czasach II wojny światowej. Chwilowa konsternacja, moment zadumy i nagle wielki chichot !!! Z ust wujaszka padło tylko jedno słowo … Słonina. Nie było żadnych rarytasów. Jak szedłem z rana z braćmi na wypas , dostawaliśmy od ojca po dwie pajdy chleba i grubo pokrojoną słoninę, która „trzymała”, aż do późnych wieczornych godzin. To właśnie słonina była na królewskim i zarazem kulinarnym tronie jako cymes numer 1 !!!

Amadi

Z opowieści mojej babci wiem, że w czasie okupacji niemieckiej jedzenie było nie tylko potrzebą, ale często najważniejszym celem każdego dnia. Podstawą był ciemny, kwaśny chleb, niedobry i często jedzony z konieczności, by czymś zapełnić pusty żołądek. Podobnie było z marmoladą, równie niedobrą i nie wiadomo nawet, z czego zrobioną. Częstym napojem była czarna kawa, niedobra tak jak jedzenie.
W takich warunkach należało szukać alternatyw. Moja babcia miała to szczęście, że w domu swojego wujka, w którym przeżyła wojnę (wujka wygnali Niemcy), znajdował się mały ogródek. Jej matka siała tam wszystkie dostępne warzywa i owoce, które tylko mogły urozmaicić dietę licznej, 7-osobowej rodziny. Ważna była też lokalna społeczność, która w czasach kryzysu potrafi zjednoczyć się i wzajemnie wspierać. Babcia doskonale pamięta rybaka, który raz na jakiś czas przywoził kilka beczek śledzi. To był prawdziwy rarytas! Większy nawet, niż w późniejszych czasach mandarynki na Wigilię w okresie PRL. Podobnie było z prawdziwym chlebem, mięsem i innymi produktami, które jeszcze kilka lat wcześniej były przecież w każdym sklepie spożywczym.
I tutaj muszę kilka słów poświęcić nie temu, co można było zjeść, ale o tym, czego nie wolno było tknąć. Otóż nie wszystko, co nadawało się do jedzenia, było dozwolone Polakom. Boleśnie przekonał się o tym ojciec mojej babci, który pewnego razu wracając z pracy, zauważył porzucony bochenek białego chleba. Nie namyślając się długo, wziął go ze sobą. Zauważył to jednak strażnik, który po wykrzyczeniu „Nie będziesz jadł niemieckiego chleba, ty polska świnio!”, wysłał mojego pradziadka do obozu koncentracyjnego Stutthof. Wyżywienie w obozie było oczywiście dużo gorsze, niż „na wolności”, na dodatek porcje liczone były tak, by przeciętny więzień przeżył około 3 miesięcy. Bochenek chleba dzielony na kilkanaście osób, wodnista zupa z przegniłych warzyw, czy bliżej nieokreślona śmierdząca papka, to była standardowa dieta mojego pradziadka w tamtym czasie. Wszystko to bez tłuszczu, cukrów i jedzone w wielkim pośpiechu, bo po nalaniu zupy osoba obok już wyciągała ręce po miskę, których nie było wiele.
Mogę jednak zaryzykować stwierdzenie, że ta nędzna wodnista zupa uratowała życie mojego pradziadka. Jak na ironię bowiem, za „kradzież” białego, „niemieckiego” chleba, w obozie pracował w… kuchni. Pewnego dnia, niosąc wielki gar z zupą przewrócił się i wylał całą zawartość na siebie. Pradziadek był tak poparzony, że lekarz obozowy uznając, że już z tego nie wyjdzie, wypisał mu akt zgonu i wysłał do domu. Na szczęście udało się uratować jego życie. Zapewne po powrocie do zdrowia nawet ciemny chleb, marmolada i czarna kawa musiały mu smakować dużo bardziej, niż jego żonie i córkom :)

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.

Najciekawsze historie wprost na Twoim mailu!

Zapisując się na newsletter zgadzasz się na otrzymywanie informacji z serwisu Lubimyczytac.pl w tym informacji handlowych, oraz informacji dopasowanych do twoich zainteresowań i preferencji. Twój adres email będziemy przetwarzać w celu kierowania do Ciebie treści marketingowych w formie newslettera. Więcej informacji w Polityce Prywatności.