Powstające zza grobu upiory nie są jedynie wymysłem popkultury. Nasi przodkowie chwytali się przeróżnych sposobów, by pozbyć się niechcianego żywego trupa. – W niektórych częściach świata wiara w zombie utrzymuje się do dziś – mówi Adam Węgłowski, autor książki „Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie".
Adam Gaafar: Jakie są najstarsze źródła, w których natrafiamy na wzmianki o żywych trupach?
Adam Węgłowski: Słowo „zombie” pojawiło się po raz pierwszy w XVII wieku w napisanej na Karaibach francuskiej książce „Zombie z Grand Perou” i nawiązywało do ducha z wierzeń afrykańskich niewolników. Natomiast same wierzenia w możliwość powrotu nieboszczyków z zaświatów sięgają korzeni naszej cywilizacji.
W pochodzącym sprzed czterech tysięcy lat podaniu o zstąpieniu mezopotamskiej bogini Inany do świata podziemnego, grozi ona uwolnieniem martwych, by pożarli żywych. Jeszcze starsze są prawdopodobne ślady zabezpieczania się żywych przed powrotem zmarłych – na przykład poprzez miażdżenie im czaszek. Mają one nawet ponad dziesięć tysięcy lat!

Pierre-Corneille Blessebois, Le zombi du Grand-Pérou, ou la comtesse de Cocagne, Paris 1862. To w tej publikacji po raz pierwszy użyto określenia „zombie” (źródło:domena publiczna).
A.G.: Na Karaibach i w Afryce zombie były elementem miejscowych obrządków. W jaki sposób, według tamtejszych wierzeń, dochodziło do ożywienia zmarłego?
A. W.: Za sprawą czarownika. Najpierw trucizną doprowadza ofiarę do śmierci, a potem ożywia ją, ale pozbawioną jednej z dwóch dusz, jakie – wedle afrokaraibskich wierzeń – tkwią w człowieku. Ale taki wydobyty z grobu zmarły jest już tylko bezwolną maszyną.
Brzmi to jak bajka, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że w grę wchodziło nie śmiertelne zatrucie człowieka, tylko doprowadzenie go do stanu przypominającego śmierć, a potem uprowadzenie go półżywego z cmentarza, nie wydaje się to już takie niemożliwe…

Więcej historii o żywych trupach znajdziecie w książce Adama Węgłowskiego pt. „Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie”. Kliknij, aby kupić ją 30% taniej!
A. G.: Na czym polegał ten proces „zombifikacji”?
A. W.: Haitańscy czarownicy słyną ze znajomości trucizn. Któraś z nich, być może z ryb rozdymek, potrafi wprowadzić człowieka w przejściowy stan przypominający śmierć. A potem wystarczy już tylko przejąć jego „zwłoki” i – gdy ofiara wróci do siebie – ogłupić innymi preparatami i do woli wykorzystywać.
A. G.: Podobno Haitańczycy wierzą, że pierwszym zombie miał być Jezus…
A. W.: Faktycznie wśród Haitańczyków – zwłaszcza wśród wyznawców religii wodu – można czasem spotkać się z legendą, że pierwszym zombie był sam Jezus. Wedle niej, strzegący grobu Pańskiego żołnierze wykradli i przekazali czarownikom boskie zaklęcie, służące do wskrzeszania ludzi…
A. G.: Wiara w żywe trupy występowała również w Polsce. Panowało przekonanie, że przyszłego zombie można rozpoznać już za życia. Jakie, zdaniem naszych przodków, były jego cechy charakterystyczne?
A. W.: Odpowiednikami zombie były u nas strzygonie, wąpierze, upiory. Na polskich wsiach w zasadzie każdy „odmieniec” był podejrzany. Garbaty, kulawy, z wystającymi zębami albo z ich dwoma rzędami… Podejrzane były osoby pozbawione brwi, albo ze znamionami na ciele. No i oczywiście chorzy, na przykład gruźlicy kaszlący krwią…
A. G.: Co robiono, gdy ktoś taki umarł?
A. W.: Jeśli sąsiedzi nabrali przekonania, że ktoś wraca z zaświatów i im szkodzi, rozkopywali jego grób, obcinali nieboszczykowi głowę i przekładali w nogi. Zwłoki odwracali zaś na brzuch, by nie mogły znaleźć wyjścia z grobu. Czasem je przebijano (kołkiem, zębem od brony) albo przywalano kamieniami.
A. G.: Jak częste były przypadki, gdy zabijano kogoś, kto zbudził się z letargu?
A. W.: Nikt nie przeprowadził takich badań, nie znamy liczb. Natomiast to, ile krąży opowieści o strzygoniach, wąpierzach i upiorach, wskazuje, że nie były to przypadki sporadyczne. Szczególnie, że nie chodziło tylko o letarg, ale i inne stany, w których człowiek wyglądał na nieżywego. Jeszcze w XX wieku pod Wieluniem sąsiedzi potrafili sąsiada, który obudził się w trumnie, zakatrupić jako strzygonia!
A.G.: W Polsce istniała nawet profesja „łowcy żywych trupów”…
A. W.: Takimi łowcami upiorów byli na przykład tak zwani baczowie, znani na Podkarpaciu, zwłaszcza wśród Łemków. Wzywani na miejsce, na przykład podczas zarazy, odnajdywali (dzięki swoim „magicznym” umiejętnościom) grób upiora, który za sprawą diabelskich mocy roznosił zarazę. Po czym dokonywali ekshumacji, zakończonej wcześniej już opisanym rytualnym unieszkodliwieniem zmarłego.
Znana jest także relacja o tym, jak baczowie ze Słowacji „unieszkodliwili” w Radoszycach błąkającą się dziewczynkę, uważaną za upiora wracającego z pustego grobu…
A. G.: O powstających po śmierci upiorach pisali też chrześcijańscy duchowni.
A. W.: Oczywiście. Na przykład angielscy średniowieczni mnisi wspominali „rewenantów” wychodzących z grobów. Także XVIII-wieczny francuski benedyktyn Calmet pisał o żywych nieboszczykach, wampirach ze wschodniej Europy, w tym z Polski. O diabelskim opętywaniu trupów wzmiankował też polski ksiądz Benedykt Chmielowski w XVIII-wiecznej „encyklopedii” zatytułowanej „Nowe Ateny”.
A. G.: Na kartach pańskiej książki pojawia się wiele znanych nazwisk, które łączy jedno: strach przed zombie. Wielu ludzi, w tym sam Chopin, obawiało się przedwczesnego pochówku. Ten niepokój był uzasadniony?
A. W.: Te osoby łączył strach przed staniem się żywym trupem, a konkretnie – przed przedwczesnym pogrzebem i obudzeniem się w trumnie. Do dziś straszy przykład pisarza Mikołaja Gogola: podczas ekshumacji znaleziono jego ciało w takiej pozycji, że sugerowało to nagłe przebudzenie się w trumnie!

Fryderyk Chopin panicznie bał się, że zostanie pogrzebany żywcem. Nie on jedyny (źródło: domena publiczna).
Nie ma wątpliwości, że przedwcześnie stwierdzono zgon biskupa Lesbos Nicephorusa Glycasa – bo obudził się podczas własnych uroczystości pogrzebowych. Zresztą już starożytni autorzy wspominali o przypadkach, gdy rzekomi zmarli przytomnieli na pogrzebowych stosach! W XIX wieku ktoś oszacował nawet, że od czasów Jezusa aż cztery miliony nieszczęśników mogło doświadczyć przedwczesnego pogrzebu!
A. G.: W jaki sposób próbowano rozwiązać problem pogrzebania kogoś za życia?
A. W.: Zajął się tym wynalazca tak zwanej trumny bezpieczeństwa, niejaki Michel de Karnice-Karnicki. Miała dostęp powietrza i była połączona z systemem sygnalizacyjnym – dzwonkiem i chorągiewką – nad grobem.
Wynalazek nie odniósł sukcesu, ale w miejskich kostnicach większą uwagę zaczęto przywiązywać do badania zwłok, czuwano przy nich i śledzono, czy aby nie zmieniają położenie. Czasem wyglądało to kuriozalnie – gdy na przykład przywiązywano do nieboszczyków sznurki zakończone dzwoneczkami.

Dokument patentowy jednej z „trumien bezpieczeństwa”. Ilustracja pochodzi z naszej najnowszej książki Adama Węgłowskiego pod tytułem „Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie”.
A. G.: Jak się okazuje, również słynna powieść o doktorze Frankensteinie była inspirowana prawdziwymi historiami. Jak wyglądały dawne eksperymenty naukowe, których celem miało być ożywienie zmarłego?
A. W.: Opowieść o potworze doktora Frankensteina wyrosła z XIX-wiecznych eksperymentów z „galwanizmem”, czyli energią elektryczną. Badacze próbowali przy jej pomocy „ożywiać” ludzkie zwłoki. Na przykład Giovanni Aldini wprawił w ten sposób w ruch trupa pewnego mordercy podczas publicznego pokazu w Londynie w 1803 roku. Tyle, że to nie było prawdziwe życie, a jedynie podrygiwanie martwego ciała pod wpływem elektrycznych impulsów. Tym niemniej pokaz robił wielkie wrażenie i działał na wyobraźnię.
A. G.: Swego czasu krążyły pogłoski, że Rosja opracowała broń, która może zamienić ludzi w chodzących nieboszczyków…
Kilka lat temu zachodnia prasa odtrąbiła, że Putin ma tajną broń, nazwaną „zombie gun”. Miała ona nie tylko wywoływać ból, ale też pozbawiać kontroli na własnym zachowaniem. Szczegółów oczywiście nie znamy. Być może chodzi o stosowaną już przez Amerykanów broń mikrofalową – Active Denial System (ADS). Przy pomocy wiązki mikrofal wywołuje ona u zaatakowanego poczucie straszliwego parzenia, zmuszającego do natychmiastowej ucieczki. A zatem to broń nieśmiercionośna, można powiedzieć, że całkiem humanitarna. Po „zombie gun” można byłoby się spodziewać czegoś bardziej przerażającego, nieprawdaż?

Grzyby pasożytujące na owadach mogą zmienić swych żywicieli w zombie. Ilustracja pochodzi z naszej najnowszej książki Adama Węgłowskiego pod tytułem „Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie”.
A. G.: Zombie to jednak nie tylko problem ludzkości. Pisze pan, że żywe trupy występują również w świecie zwierząt. Jak to się dzieje?
A. W.: Chodzi o pasożyty, które de facto zamieniają inne gatunki w żywe trupy. Na przykład biedronki atakuje samica osy Dinocampus coccinellae. Wkłuwa się w nią żądłem i składa wewnątrz jaja. Te rozwijają się w ciele jakby niczego nieświadomej biedronki. Ta chroni je, nawet gdy przebijają się na zewnątrz przez jej pancerz!
Dzieje się tak prawdopodobnie za sprawą wirusa, przekazanego przez osę podczas użądlenia. Unieruchamia on biedronkę i zamienia w swoistego „goryla” pasożytów. Podobnych makabrycznych historii jest więcej. Aż strach pomyśleć, że jakiś organizm mógłby tak wykorzystywać człowieka…
KOMENTARZE (1)
A może to po prostu efekt śmierci klinicznej, która kiedyś nie była znana… I po co tu tyle filozofii i domysłów s-f?